Dezynteria Kontratakuje i Zemsta Szitu

Myślałeś, że disco polo umarło? Myślałeś, że po bezprecedensowej kampanii ośmieszenia, lżenia i zniszczenia podjętej przez wszelkie możliwe media i środowiska artystyczne i artystopochodne, przez miasto przeciw wsi, przez tych co się znają przeciwko tym co nie kumają nic, tego zjawiska nie da się już wskrzesić? Myślałeś... nie myślałeś bo minęła już ponad dekada i zapomniałeś, że coś takiego w ogóle istniało. Kropla drąży skałę, drąży wieko trumny i srrrrrrruuuuuuu - IT'S ALIVE! Ale po kolei.

Się wybrałem się ze Stukosami na łikendzik szukać straconego czasu w miejsce, do którego przymierzałem się od paru tygodni - Zagłębocze. Plan był co by się odprężyć i uwagi na nic z wyjątkiem dupeczek nie zwracać, pojeść, popić, popalić, popływać i poopalać się z deczka. Cieszyłem się na okazję spania pod namiotem bo dawno już nie zaznałem tej przyjemności, tymbardziej, że namiot miałem swój własny a w nim miejsca jeszcze na co najmniej dwie, nieduże osoby płci żeńskiej. Jasne, że z towarzystwa dam nic nie wyszło jak zwykle ale sama perspektywa nakręca bardzo pozytywnie. Miejsce na polu zajęliśmy tradycyjne ale pole szybko zmieniło się w coś na kształt komisu samochodowego połączonego z prezentacją tzw. car audio, często bardzo zabytkowych z resztą systemów. Pierwszy browar zawsze smakuje najlepiej. Drugi też jest mega dobry. Kebabik, fryteczki, ziółeczko i do wody a woda ciepła i przejrzysta. Gorąco. Żeby nie było, że nuda trzeba popykać w cymbergaja. Nie wiem kto wymyślił to urządzenie ale miał łeb nie od parady. Nie całą godzinę zajęło mi wydanie dwudziestu pięciu zeta na tłuczenie w krążek tak intensywne, że pościerałem sobie palce na kostkach i piecze mnie do teraz ale warto było Stukosowi dupę skopać parę razy. Kotlety też pocisnęli kilka rozgrywek gotując się do czerwoności w szale rywalizacji. Do tego czasu luzik, ot standardowy, krajowy wywczas. Browarek, czizburger, lolek, czilaucik. Dziwna właściwość - im ciemniej tym głośniej. Im głośniej tym tłoczniej. Im tłoczniej tym bardziej jebie, moczem jebie. Pięć drewnianych knajp jedna obok drugiej, poprzedzielanych jedynie barierkami zaczyna pojedynkować się na decybele. Nie ma kakofonii bo każdy puszcza to samo, każdy wskrzesza ścierwo pradawnej polskiej muzyki rozrywkowej, przed laty rozprzestrzenianej przez kierowców pekaes na analogowych nośnikach kasetowych. To nic, że nakładają się na siebie wyziewy z gęb pięciu różnych wykonawców i diabeł wie ilu kibordów, to nic bo jest dym, jest browar, i kolorowe automaty. Popatrz na ludzi. Nie na twarze bo te ryje nic Ci nie powiedzą, na stroje popatrz. Raj chama: spodenki dresik, dresik czapeczka biała i goła klata a na klacie tatuaż, najlepiej chujowy i wyblakły. Ludziki lego. Napierdalają w... cokolwiek, chodzi o to, żeby napierdalać myślą, mową, uczynkiem, napierdalać jakkolwiek. Dupeczki co ciekawe raczej asertywne są w tym wszystkim, dupeczki chcą tańczyć i się zapomnieć na chwilę dlatego ludziki lego snują się bandami i rżą do siebie bez sensu. Chamy i dupeczki szczają gdzie popadnie. Nad jeziorem zawsze się szcza w krzakach ale jednak w krzakach a te głupie cipy świecą dupami na środku drogi niemal i chichrają się tępo. Z każdą godziną jebie co raz bardziej a ludzi tylko przybywa. Ze Stukosem już drugiego w namiocie skopciliśmy a co najlepsze jakieś pięć metrów od nas w suce siedzieli mundurowi ale na około tak jebie grilami i spalinami z motocykli, że nie pierdoliłem się z łażeniem gdzieś po lesie zaszczanym i zasranym. Jak się w małym namiocie skopci na dwóch i jeszcze posiedzi chwilę to dobrze działa na egzaltację. Fryteczki i browarek. Ogólnie w każdym lokalu kuchnia na wypasie bo konkurencja nie śpi ale niegdysiejszy Indian przoduje. Dużo niewybrednych tekstów w kierunku barmanek wykrzykujących numery kolejnych zamówień ale nie obrażały się wcale. Kolega z dawnych lat z tą samą od zawsze dziewczyną. Trochę żartów, sentymentów, co słychać u tego i tego. Dowcip: "Czwarta nad ranem. Dwa Transformery wracają z imprezy. - Stary nie chce mi się na piechotę naginać. Składamy się na taksówkę?". Uśmiałem się i przypomniałem sobie, że ten kolega zawsze w żartach był mocny. Nikt nie chce ze mną palić, nikt z wyjątkiem Stukosa. No to jednego i uderzamy do Kapselka za stare dobre czasy. Zamknięte. Uliczka szał impreza, tłumy ludzi a w Kapselku puchy i tylko po prośbie nas wpuszczają. - "Pozmieniało się Pani Grażynko nieprawdaż?" - "Nie wiem chłopaki bo ja tam wcale nie chodzę, a u was? O proszę, obrączka na palcu." No nic, browar w rękę, drugi do kieszeni. - "Szał, disco, automaty. To nie dla nas Stukos. Idziemy muzy do auta posłuchać i lulu." - "yymnymyyhh". Zajebany jestem i Stukos też już więcej browara w siebie nie zmieści. Zasypiam na dudniącej ziemi. Napierdalanie.


Budzi mnie napierdalanie. Motocykle, samochody, dzieci, zjeby. Umieram. Co się kurwa dzieje?! Dudni mi w bani i smali mnie po całości a przecież nie chlałem wcale, ot kilka bro. Trefny ten szit jakiś, przypominam sobie, że i po ostatnim piątku w Behemocie rano było nie tęgo a alku w ogóle nie piłem tamtego wieczoru. Słyszę, że Stukos w namiocie obok narzeka, że też mu źle ale się nie odzywam, chcę spać. Okrutnie bolą mnie gnaty i z nosa mi cieknie ale poleżę jeszcze, może usnę i obudzę się zdrowy. Zjeżdżają rodziny. Marzę o wielkiej miłości bez obietnic. Zaczyna jebać grilami a ja przewracam się z bolącego boku na bolący bok i marzę. Słońce już wysoko i zaczyna się gorąco robić. Słyszę, że obok jakaś rodzina się rozbiła, duża rodzina. W koło mojego namiotu zaczynają się ganiać dzieci, około trójki dzieci a ich śmiech co chwila przeszywa ostre: kurwa, chuj, pizda, jebany i spierdalaj - rodzice przy grilu rozmawiają o szczęściu swojego domowego ogniska, o podstawowej komórce społecznej i ostoi każdego polskiego katolika. Wyłażę i patrzę w ich kierunku. Dwie małe dziewczynki, dwie starsze dziewczynki, chłopak, dwójka rodziców i jacyś ich znajomi. Grill kopci, z samochodu napierdala disco polo, dzieciak bawi się na materacu. Ma mały pecha bo zdenerwował matkę więc ta napomina go: "pojebany jesteś jakiś ty gnoju". Potrzebuję piękna, tylko piękno mnie może uratować. W tej kwestii nie zawodzi tylko jedno: natura. Tylko na nią można liczyć zawsze gdy chodzi o głód postrzegania. Idę wkoło jeziora. Milknie napierdalanie, zioła nie śmierdzą gównem, słońce jednostajnym światłem pieści wzrok zmęczony neonami i stroboskopem. To przez Holderlina i najnowsze wydanie jego poezji co je w domu otwarte w połowie zostawiłem. Krótki to spacer ale zbawienny. Dochodzę do "ośrodka" a tam zatrzęsienie, no masa ludzi po prostu. Dla mnie bomba bo mam mega ciemne okulary a dupeczki smażą się na dłoni jak na patelni co by je brać na widelec. Ludzie klną. Z każdej strony co chwila ktoś rzuca mięsem a mi za każdym razem włosy stają dęba bo widzę dziesiątki małych uszu, które chłoną ten syf mocno przedwcześnie. Kąpiel chłodzi, kąpiel budzi. Na śniadanie zapiekanka z gyrosem i bro. Na obiad kebab i bro. Mocno nudno już było ale Kotlety wróciły i małe mistrzostwa w piłkarzyki sobie zrobiliśmy i sporo hałasu w knajpie, przy tej okazji. Później jeszcze odrobina wyluzu na przerzedzonym już mocno polu i do domu. Z Zagłębocza do Lbn jest ponad 40 kilomerów, 40 kilometrów, które można by pokonać skacząc po dachach samochodów. Czad.

Niesamowite ale mimo całego syfu, naprawdę dobrze się bawiłem. Było gites jak zwykle po prostu, jak zwykle przed laty, których pięć już upłynęło odkąd ostatni raz spałem pod namiotem. Pojezierze dźwiga i się nie łamie mimo, że jaszczury tuczą się swoim własnym chamstwem, tona za toną.