CBC rządzi na pojezierzu


Zaprawdę powiedział Tichon, że wakacje na wylocie a trzeba by się szarpnąć na dłuższy wypad. Jako się rzekło tak zostało zaplanowane. Na specjalną tą okazję wykosztował się Tichy na rower nowy, bliźniak mojego, co go sobie nabyłem też niedawno. Wiadomo, że na takich maszynach nie byle kto może szyku zadawać. Plan: dojechać na pojezierze, znaleźć bazę wypadową, upalić się, kimnąć się, dnia następnego Poleski Park Narodowy objechać, wszamać nad Zagłęboczem, upalić się, kimnąć się, do domu wrócić. Wszystko bomba, a że Mc Raper użyczył nam klucza na swoją działkę co się nad Krasnym znajduje, wiadomo było, że największy problem mamy z głowy - nic tylko jechać. Do Łęcznej przez Świdnik Mały, raz dwa, nawet nie zauważyliśmy jak dojechaliśmy. Nad Krasne ciężej już bo bezdrożami. Spełniliśmy marzenie Tichona co by dłuższy odcinek kanałem Wieprz-Krzna przejechać. Podziwiamy to doniosłe osiągnięcie socjalistycznej myśli rolnej. Idąc za wskazówkami MC Rapera docieramy na działkę i jest dobrze, jest bardzo dobrze. Drzewka, trawka, palenisko i przyczepa kempingowa full serwis. Biwak JZD. Szybkie ogarnięcie i ruszamy na kolację. W ogóle nie dojechaliśmy tam gdzie chcieliśmy. O drogę pytaliśmy dwóch koleżków co oczy mieli takie jak my i twarze radosne jak my i ogarnąć im było ciężko jak nam ale pokierowali nas najlepiej jak było można. W bagno wjechaliśmy. Śmierdzące takie bagno a nowiutkie rowery do połowy koła unużaliśmy w tym syfie. Okropnie skrzypiały nam później, aż krajało się serce.
Niedobra wcale kolacja w knajpie, zakupy na grilla i heja do domu. Godzina 21.00, zimno w kit. Nic nam się nie chciało palić tego wieczoru, tzn. nie mogliśmy rozpalić ogniska ani grilla bo to co najważniejsze paliło się wyśmienicie. Pomęczyli się chłopaki, Tichon dął miechami swemi i po jakimś czasie mieliśmy komplet co daje światło, ciepło i jedzenie. Dużo jedzenia, za dużo jedzenia. Piękna noc, gwiazd miliony a każda ma swój układ planetarny a w nim planetę, na której może istnieć życie - tym torem z grubsza moje myśli podążały tego wieczoru. Tichon marzył o wielkiej miłości. Ja o swojej postanowiłem pomarzyć rano. Ognisko wygasa, idziemy do przyczepy. Niepewnie trochę bo żaden w przyczepie nie spał dotychczas ale na oko zapowiadzało się, że wyluz będzie.
Pogadalimy chwilę, jak zwykle z sensem i o rzeczach fundamentalnych, zjedliśmy Mambę o smaku coli i spać. Tichon chrapał okrutnie tak, że szyszki leciały z drzew i o dach waliły.Rano nie tęgo się czułem bo przegiąłem z grillem ewidentnie ale jakoś się zebraliśmy i ruszyliśmy nad Piaseczno zażyć kąpieli. Kąpiel dodała nam animuszu i mogliśmy uderzać w trasę. Plan: Bikcze, Uśćwierz, Grabniak, Sumin, Urszulin, Pole bitwy i kurhan z 965 roku, Wytyckie, Park narodowy, Durne Bagno, Stawy, Lipniak, Lejno, Zagłębocze.
Z grubsza się udało. Osobiście najbardziej lczyłem na pole bitwy i to nie wyszło ale drugie na mojej liście Durne Bagno okazało się być jednym z najbardziej niesamowitych miejsc jakie widziałem. Wieża obserwacyjna tam stoi na obrzeżach a bagno wygląda jak step w środku lasu - pierwszorzędna sprawa. Później tłukliśmy się jakimiś groblami Wietnam, Kambodża normalnie ale warto było bo okolica zniewala urokiem. Zabudowania z rzadka a ładne, stare takie, wszystko na dobrze oznaczonej ścieżce rowerowej biegnącej przez pola, łąki i wrzosowiska. Ptaszysków rozmaitych siła ale niestety nie było guźców ani żubrów ani jaków nawet. Zaskakiwała nas nieustannie prędkość pokonywania kolejnych odcinków mimo, że na podziałce wyczytać można było, że to w gruncie rzeczy niewielkie odległości. Sklepy po drodze to nasza ulubiona rozrywka: folklor, żule, oranżada i Doda Elektroda
z lodem. Z rozmowy lokalnej: "w marynarce kurwa trzydzieści sześć miesięcy się było kurwa" - "co ty pierdolisz!? trzy lata a nie żadne trzydzieści sześć miesięcy, najebał się i pierdoli a o wojsku gówno wie". O takie o rozmowy. Nad Zagłębocze z pompą wjechaliśmy główną ulicą budząc ogólne poruszenie, wrogość Dżentelmenów i ciekawość Pań. Kmin był żeby kajakiem popływać bo to ostatnia szansa może w tym roku być. Zjedli chłopaki i do łodzi. Admirał Moreira i Kontradmirał Tichon. Spaliliśmy lolka na kajaku. Fajnie było: trochę po chabziach, szuwarach i nenufarach popływaliśmy, postraszyliśmy rybaków prując koło nich szybko, pomachaliśmy do Dupeczek co się na plaży smażyły. Ale my raczej lądowe szczury jesteśmy a właśnie... dygresja:
na działce Mc Rapera rodzina wiewiórek mieszka. Ależ popisywały się one przed nami, ależ rozrabiały uroczo. Lądowe szczury ojebały pstrąga wybornego i do bazy. Znowu zimno. Ognisko, grill, palenie, gastro. Milczeliśmy więcej jeszcze niż poprzedniego wieczora - zmęczenie. Strasznie męczyłem się w nocy z przejedzenia świństwem z grilla ale przeszło gdy niezważając na chrapanie Tichona pogrążyłem się w marzeniach o wielkiej miłości. Od rana smaliło mnie z deczka i niewyraźny taki byłem. Tichon szyku zadał kąpiąc się jeszcze w Krasnem ale ja się nie skusiłem. Wracaliśmy trasą znaną nam z poprzednich wojaży. Brzuch mnie bolał i kolano i męczyłem się mocno ale jakoś się doczłapaliśmy do Lbn. Tak czy owak bomba, git wyprawa. Wszystko co trzeba było. Przejechaliśmy w sumie 216 kilometrów. Rowery spisały się na medal. To była bez wątpienia najlepsza dotychczasowa jazda CBC ale są już plany na większe przedsięwzięcia - w przyszłym sezonie.