CWC w Bieszczadach, sam jak samiec z Ustrzyk do Cisnej

"Weź jakieś dupy" te wulgarne słowa byłyby moimi ostatnimi słowami do jakiejkolwiek bliskiej mi osoby gdybym nie wrócił. Prawdopodobieństwo, że nie wrócę było niewielkie ale postanowiłem się tak skupić by wrócić na bank. Wróciłem.
Ujaranie się na podróż było pomysłem świetnym. Nie wiem co się działo kiedy Mc Raper ode mnie wyszedł. Wiem, że długo stałem na PKSie i czekałem na 00.45. Z jej nadejściem nadzedł też autobus. Zapakowałem się i jechało mi się nawet fajnie oprócz tego, że z braku miejsc musiałem siedzieć na 2 siedzeniu za kierowcą. 
O spaniu nie było więc mowy, za to przekrój polskiej muzyki jaką funduje Radio Zed w godzinach nocnych, pełny. Około Rzeszowa okazało się, że jest lepiej niż myślałem. Wsiadając do autobusu robiłem to w przekonaniu, że jadę do Sanoka, a tam przesiąde się w jakiś transport do Cisnej albo dalej. Autobus ten jechał jednak do Cinsej a nawet dalej. Dokupiłem więc bilet do Ustrzyk Górnych i w ten cudowny sposób po ok 7h dotarlem spod mojego domu na Koniec Świata. 
Ostatnio byłem tu z Moreirą 5 lat temu. Na pierwszy rzut oka oprócz
tego zajebistego połączenia (Panie pobłogosław PKS) nic się nie zmieniło. Od razu skierowałem się do kwater prywatnych za kościołem (hotel PTTK w Ustrzykach kosztuje 95zł od osoby!!!) tam, gdzie przed laty zadawaliśmy szyku z Moreirą, Asią i Globusem. Nie wiem czy to świeże powietrze, czy niewyspanie, czy może joint po 8 godzinach jeszcze hulał mi po bani, ale
zamiast miejsca w stodole wynająłem sobie pokój. Bez pościeli 20zł w pokoju dwuosobowym, podczas gdy w stodole 5zł - opcja gites. Przynajmniej tej nocy nikt nie musiał słuchać dźwięków starego Ursusa wydobywającego się ze środka mnie. Tylko się rozpakowałem, przebrałem, zszedłem przed dom na tu prosze (dodać należy, że pojechałem tam by odpocząć od tego, co ostatnio mnie bardzo niszczyło, czyli od alkoholu, marihuany, ziomów i wszelkiej odmiany dupeczek i żon) dupeczki. "Siemka, siemka, Tichon, tak, tak, podróżuję sam, a co... a Wy? Poważnie we dwie? Tak, imprezuje się tutaj? to ciekawe, okej, wróce to pogadamy". I poszedłem. A one zostały ze swoim młodym, nastoletnim wiekiem. 
Dzień pierwszy to busik do Wołosatego, Tarnica (1346), Halicz(1333), czyli kółeczko spowrotem do Wołosatego. Tarnica jest najwyższym szczytem Bieczszad. Leży na terenie Bieszczadzkiego Parku Narodowego w tzw. Worku Bieszczadzkim. Jest to najdalej wysunięty na wschód masyw górski w Polsce - prawdziwy koniec świata. 
Dzień wcześniej padało, więc nie zdążyło się jeszcze dokładnie wypogodzić na przyjazd Padre Tichona. Cholerne chmury, i po raz 3 będąc na Tarnicy nic nie zobaczyłem. Nic, poza tablicą upamiętniającą pielgrzymkę świętego Karola w to miejsce - bez komentarza...
Trasa bardziej na rozgrzewkę. W sumie zajęło mi to niedługo - nie pamiętam ile, byłem nie wyspany, ale rozruszało mi to troche mięśnie nierozruszane podczas jazdy na bajku. Z Wołosatego wróciłem stopem: niemiecko-polskie małżeństwo, któro nie mogło zrozumieć dlaczego nie da się wjechać samochodem pod samą górę i jakim cudem, skoro jest 14, ja już byłem tam i wróciłem. Jaszczury. Ale pomocne Jaszczury.
Z powrotem na kwaterę a tam już tłoczniej. Za jednym razem poznałem buddystę, barda bieszczadzkiego trudniącego się zbieraniem jagód, goprowca i grzybiarza (ju noł łot aj min...) - przemili ludzie. Naprawde dziwnych ludzi przyciągają Ustrzyki. Posłuchałem opowieści o buddyźmie, zadałem szyku grą na gitarze, podżemowałem z Buddystą i Bardem-Jagodziarzem, zostalem zaproszony na przyszłoroczny występ z wyżej wymienionym na Bieszczadzkich Aniołach i dopiero wtedy przyszedł wieczór. Melanż tam, gdzie kiedyś z Moreirą. Leżajsk, menele, dupeczki, i leżajks. "Musisz mieć powodzenie u kobiet, taki gitarzysta." "...." "Masz dziewczynę?" "NIe mam." "Czemu?" "Bo kobiety są tym co sprawia mi najwięcej problemów." "Może powinnam Ci pokazać, że nie jesteśmy takie złe." "Pokaż..."
Dalej zmiana knajpy: okazało się, że nawet w Ustrzykach jest gdzie potańczyć. Bard-Jagodziarz postawił mi Lubliniankę. (Przepis na Lubliniankę: 50gr wódki, połowa cytryny, którą przyciskamy środkiem do wierzchu kieliszka, przytrzymujemy mocno i uderzamy kilka razy o bar. To się pieni, pijemy i jest git. Podobne to jest do dzięcioła, któregośmy przywieźli keidyś z Tusiorem z Bolesławca.)
Rano nawet nie miałem kaca i chwała, bo czekał mnie trudny dzień.  
Plan: Połonina Caryńska (najwyższy punkt 1297m) i Połonina Wetlińska (1253m). Nigdy jakoś nie udało mi się zrobić dwóch połonin jednego dnia. To dużo jest, zwłaszcza z plecakiem. 5 lat temu, na Wetlińskiej złapał nas śnieg i musieliśm schodzić.  
Pogoda piękna. Caryńską poginałem sobie radośnie sapiąc i wypacając wczorajszy wieczór. Wyszedłem rano, więc długi czas było pusto. Połoniny są zajebiste, bo jak już osiągnie się wysokość to długo idzie się w miare równym poziomem - Caryńska ma 5km długości, czyli 5 km nad światem. Jaja zaczęły się przy zejściu. Była godzina 11 więc Stonka zdążyła się już przebudzić. I zaczęło się: "dzień dobry, dzień dobry, daleko na szczyt? a pan tak rano już schodzi? to jest dopiero młodość... ja chyba zawału dostanę. ale pan szybko idzie." A Wasz oddany narrator siostrzyczki i braciszkowie moi tylko uśmiechał się łagodnie i odpowiadał: "już niedaleko, jeszcze troche, ale naprawde warto, jest piękny widok. prosze nie przesadzać, wygląda pani bardzo młodo. jakie rano, jest 11 a ja jeszcze na Wetlińską idę. miłego dnia". A mamuśki robiły maślane oczy, a dupeczki zapominały o swoich zjaszczurzałych chłopcach, bo po szlaku rozchodził się zapach spoconego, brodatego Padre Tichona.
Brzegi Górne i znowu pod Górkę. Tu przyznam, że nie było łatwo. Słoneczko już wysoko a ja już troche zmęczony i Ci cholerni ludzie. Lepiej mi się zrobiło przy moim kolejnym spotkaniu, a było to spotkanie z ziomami znaczącymi szlak: "Siema, widzieliśmy Cię w Ustrzykach wczoraj i dzisiaj." "A możliwe, możliwe, i co?" "Kurwa, ta Twoja koszulka. Myślałem że to koszulka Cracovi. Wczoraj mi się spieszyło więc się nie zatrzymałem, a dziś dopierdo doczytałem, że to nie Cacovia. Wiesz, kurwa, jestem za Wisłą. Miałeś farta." "hehehehhe, dam za to na tacę. Cracovia w pasy!!! 3majcie się" "Ty również na siebie uważaj".   
Nareszcie Chatkakurwapuchatka. Schronisko na Wetlińskiej - masara. Stonki w chuj. Dzieci skaczą, krzyczą, babcie gadają, ktoś gra na gitarze metalikę, zapach perfum jak na Mąciaku, a wszystko dlatego, że da się tam prawie samochodem wjechać. Nawet się nie zatrzymywałem. Wetlińska jak deptak, ale ja starałem się oddać pięknu widoków, a było czemu. Wkońcu spoktałem dupeczki, z którymi umówiłem się rano. Tu godzininka przerwy, gadka, szmatka, hihihihi,hahahaha, papapa. Jeszcze troche, jeszcze Smerek (1222) i do Wetliny. 
Schronisko PTTKu bez zmian. Sala zbiorowa 16 zł, wrzątek za darmo, wszystko fajnie, łóżka skrzypiały, biedni ludzie nie pospali, bo tej nocy napewno zadałem szyku z gęby mojej.
Oczywiście po prysznicu do Bazy Ludzi z Mgły. Tam spotkałem zioma z dziewczyną. Popiliśmy wina z kija, powspominaliśmy, pożartowaliśmy i spać. Ciesze się, że ich spotkałem.
Rano śniadanko z owym ziomem pod ich namiotem. Grzanki z zupką chińską - bezcenne. I w drogę.
Ostatni dzień: ze wsi Smerek na Fereczatą (1102m) przez Okrąglik i Jasło(1153m) do Cicnej. I pocisnąłem do CIsnej znowu sam jak samiec. Pogoda znowu rewelacja, ludzi mało bo to już nie deptak, piękny bukowy las. Na Okrągliku szlak dochodzi do granicy ze Słowacją. Dalej idzie na Jasło gdzie rozciąga się widok z rodzaju "o ja pierdole". Tu też byłem wcześniej ze 3 razy ale zawsze mgła  była. Zczilałtowałem się troche z książką, bo okazało się że znowu jestem ponad godzięn przed czasem .
Po Jaśle dosyć długie zejście do Cisnej. Ta mieścinka pomieniała się niedopoznania. Wogóle Bieszczady się bardzo "ucywilizowały" od mojego ostatniego w niich pobytu, ale Cisna to kurort normalnie. Zakrwaterowałem się w schroniku Pod Honem. Tam Brunetka Anioł w roli recepcjonistki, kucharki, i barmanki. Żona normalnie taka, że dla mnie i już. Ta szarlotka.... jaaaaa.... 
Znowu sala zbiorowa - 18zł - i znowu mogłem się popisać dźwiękonaśladonictwem, i to przez sen. Wcześniej jednak podreptałem do Siekierezady, zjadłem pierogi z bryndzą - takie sobie, i wypiłem 2 leżajski. Nie chciało mi się już zawierać znajomości więc zakupiłem sobie jeszcze dwa piwka w sklepie i wieczór dokończyłem w schronisku czytając książkę, gadając z jakiś turystą i brzdąkając na gitarze - miły wieczór.
No i nadeszło dziś. Niestety zabrakło mi dnia na dojście do Komańczy, a szkoda. Szlak ten znam i wiem, że byłoby bardzo samotnie i męcząco, ale obowiązki... 
Troche na raty, ale dotarłem do Rymanowa (to za Sanokiem, z Sanoka nic nie jechało) a z tamtąd busikiem do domciu. I znowu powrotne refleksje: "qrwa mam jeszcze sesję do zdania" "ciekawe, czy przysłali mi już Prousta z allegro" "za rok znowu jadę sam" "jaaaa, już ze 2 tygodnie nie piłem kawy" "za tydzień bankiet JZD w Raju!!!" "ciekawe jak tam miłostki Moreiry-Romea :]"