I Jazz Lublin Festiwal, dzień III, czyli chyba jeździliśmy na inne warsztaty jazzowe


Nadszedł dzień III, ostatni. Po pierwszym dniu, który był fuzją punka, rocka, jazzu z free oraz dniu drugim, który był utrzymany w klimacie jazzu tradycyjnego nadszedł czas na coś, czego można się było spodziewać od początku: free jazz bez żadnych fuzji. W związku z tym pojawia się jedna zasadnicza trudność: co ja mogę napisać na temat dwóch free jazzowych koncertów?  Niewiele, gdyż nie za bardzo kumam o co chodzi w tej muzyce. Nie twierdze jednocześnie, jakby pozbawiona ona była jakiejkolwiek wartości. Słuchając z uwagą wczorajszych wyczynów, miałem czasami wrażenie, że nawet już łapię fabułę. Były to jednak momenty w których muzycy "spotykali się". Były to momenty bardzo krótkie, gdyż chyba jedną z zasad tej zabawy jest: "gramy żeby się nie spotkać". Rozumiem, że dźwięki te są czystym odzwierciedleniem stanu emocjonalnego artysty. "Materializują" czy "obiektywizują", czysty przepływ świadomości, ale co to ma na celu, skoro pozbawione jest jakiejkolwiek intersubiektywności, która oparta może być tylko na czymś przyjętym wspólnie. Czymś tym jest rytm i harmonia. Chwile, w których one się ujawniały we wczorajszym graniu oceniam bardzo wysoko (dodać tu należy, iż grali to muzycy z wyższej półki, muzycy wykształceni.), jednak były to tylko momenty. Koncert ten w moim odczuciu można więc określić cytatem z historii muzyki: "dobre momenty, kiepskie kwadranse". 
A udział w nim wzięli: Zimpel, Tokar (UA) i Eisenstadt (USA) oraz skład drugi: Trzaska, Bauer, Friis, Jorgansen. Panowie z ostatniego składu również nie są Polakami, z wyjątkiem Mikołaja Trzaski. Wszyscy tutaj są wykształceni, pan Tokar np. otrzymał edukację u pana Niedzieli w Katowicach, wszyscy wysoko oceniani przez środowisko, a ja mimo wszystko nie dostrzegam tego całego geniuszu. Bawiłem się dobrze, słuchało mi się fajnie, jednak doświadczenia estetycznego nie doznałem. 
Poza tym dzień festiwalowy bardzo udany. Ludzi w sam raz, dymu w centrali nie za wiele, dupeczki były, no i najważniejsze po jazzie.... wiadomo co, było. To ostatnie jest dziwne. Dzień trzeci miał być dla mnie dniem trzeźwości, ale jak nie po raz pierwszy nie udało się dlatego, że zioło jest wszędzie a ludzie to fajni są, ale mimo to i tak jest dziwne.
 
Podsumowując cały festiwal, stwierdzam, iż był on jedną ze wspanialszych rzeczy jakie dostałem od naszego miasta (poza edukacją). Program koncertów był świetnie dobrany. Muzycy na najwyższym krajowym poziomie. Całość zorganizowana świetnie: od piwa w centrali po wizualizacje (bardzo fajny dodatek) i nagłośnienie (bezbłędne, z wyjątkiem ostatniego dnia, gdyż ostatniego dnia nagłośnienia nie było). Poza tym Lublinianie pokazali, że chcą przychodzić na takie imprezy. 
I o to właśnie chodzi w promocji naszego miasta jako stolicy kultury: żeby np. pan Stańko pojechał do domu i powiedział "Lublin, taaak, grałem tam. Zajebista publiczność, fajna organizacja, jeździjmy tam częściej". Ale przecież nie tylko o promocję tu chodzi. 

A moja gastrofaza została chwilowo zaleczona.