Granica mnie

Matka moja ma znajomego, który kiedyś pracował w państwowej agencji. Pracował dopóki nie zmienił się rząd, który jego i setki jemu podobnych wyrzucił na pysk, żeby zwolnione w ten sposób posady podarować swoim zaufanym i lojalnym co jest standardowym procesem istoczenia się demokracji w naszym i wielu innych krajach. Gościu przeszedł załamanie nerwowe ale jakoś się pozbierał ponieważ okazuje się, że kompetencje i znajomości jakich nabywa się będąc na topie bywają ponad układowe jeśli tylko życzliwy nam przyjaciel sam okazał się ponad układowy i przechrzcił się wiarygodnie, zachowując stołek. Znajomości w każdym razie procentują. No więc okazało się, że znajomy owego znajomego jest w jakimś wymiarze odpowiedzialny za rekrutację ludzi do obsadzania stanowisk we władzach lokalnych z ramienia partii rządzącej. Co więcej cierpią oni na dokuczliwy deficyt kandydatów na te stanowiska, które są w gruncie rzeczy bardzo atrakcyjne: dobra płaca, cały etat, pełny pakiet socjalny, normalne 
godziny pracy czyli wszystkie uroki budżetówki a twoim zadaniem jest przyjmowanie i weryfikowanie wniosków oraz wklepywanie bzdetów do komputera. Dwa warunki: wyższe wykształcenie i odpowiednie sympatie polityczne. No i tu, z inicjatywy matki, wypływa moja osoba. Gość chwyta w lot, od razu wykonuje telefon i już mam umówione spotkanie, wszystko będzie cacy. Ja dowiaduję się o wszystkim tego samego dnia i nazajutrz mam iść i rozmawiać. Nie poszedłem i mam dokumentnie przejebane. Że dłużej tak nie mogę, że nie damy rady, że nie chcę pracować bo myślę to a to i żyję w wydumanych realiach i o co mi do diabła chodzi? Wytłumacz. A ja nie mogę wytłumaczyć. Faktycznie tu można nagiąć, tam przemilczeć, nic tak naprawdę nagannego i ja też wiem, że nie miał bym cienia wyrzutów sumienia gdybym skłamał, że głosowałem na odpowiedniego małpiszona jeśli dotyczyłoby to tak błahej sprawy. Nie doświadczam konfliktu moralnego, nie boję się pracy, nie jestem leniem i odczuwam silny dyskomfort powodowany brakiem prawdziwych dochodów ale wobec tej właśnie propozycji z miejsca przeszywa mnie wstręt. Wobec tej i wielu jej pokrewnych prac biurowych. Ogromne nieszczęście jakie się z tym wiąże to nieprzekładalność tego wrażenia na język osoby, która go nigdy świadomie nie doświadczyła. Mamuśka już ze 25 lat pracuje w biurze i dla niej mój wstręt jednoznaczny jest z pogardą. Gdy mówię, że są różni ludzie i jednym to odpowiada a innym nie to ona słyszy, że ja jestem "ponad". Moja bezsilność polega na tym, że w pewnym sensie jest to prawda ale kurewsko niewyrażalna w prosty sposób. Tak, gardzę pracą biurową, urzędową czy korporacyjną tylko jak wyrazić fakt, że nie jest to jednoznaczne z żywieniem pogardy wobec ludzi którzy takową wykonują? Wniosek o deprecjacji tych jednostek (a może tych mas) narzuca się samorzutnie i chyba też nie bezpodstawnie. Chodzi o to, że ja faktycznie cenię ich niżej niż artystów czy intelektualistów (ale to tak tylko rzucone przykłady) ale ta ocena potrzebna jest mi do zarysowania niezbywalnych różnic społecznych, które nie przekładają się na mój bezpośredni stosunek do nich. Spełniam jakby wymóg (skąd on pochodzi?) dookreślenia swojej tożsamości względem innych podmiotów. Dokonuję w tym celu pewnego wartościowania, którego pułapką jest sprzężenie z nim wrażliwości drugiego podmiotu na urazę. Jak mogę skutecznie powiedzieć: owszem cenię Cię niżej niż członków takiej a takiej grupy ludzi (zazwyczaj jest to również odczytywanie jako: - niżej niż siebie), ale ta ocena jest bez znaczenia dla naszych relacji. To taka ocena niehierarchizująca jest, zrozum". To fikcja z tym niehierarchizowaniem oczywiście. Trzeba więc uświadomić drugiej osobie powszechną konieczność hierarchizacji i uświadomić bezzasadność zjawiska obrażania się. Czy jest to jednak możliwe w kręgu tych wartości oraz osób, które pretendują na równych prawach do miana najwyższych, najważniejszych? Wydaje się, że w przypadku takich fundamentalnych wartościowań nie sposób nie ranić. Prób rozwiązania dylematu należy doszukiwać się w odpowiedzi na pytanie: na podstawie czego owe osoby umiejscawiają się w pozycji pretensji do bycia najważniejszymi? A no z chorób kultury to wynikło wszystko i przydałby się tu Nietzsche, żeby to wszystko ładnie rozkminić. Nie mniej jednak, w przypadku wyjściowego, mojego dylematu i jemu podobnych sprawa jest niewytłumaczalna. To bezsilność filozofa w komunikacji z niefilozofem. Z drugiej strony prostych argumentów też użyć nie mogłem chociaż są w gruncie rzeczy prawdziwe: że już dawno postanowiłem nigdy nie pracować z biurkiem, że nie chcę codziennie rano wstawać kurwiając na życie marnowane w narzuconym kieracie, że to wszystko rozumiem i szanuję ale nie mogę się przemóc bo to dla mnie jak śmierć - to wszystko jest równie niezrozumiałe jak dywagacje aksjologiczne do których by się z resztą musiało ostatecznie sprowadzić. Wszystko zmilczałem więc, bardzo bezsilnie. Granice siebie. Tą zidentyfikowałem już dawno ale wciąż mnie torpeduje: nie potrafię działać wbrew sobie, swojemu niewysłowionemu Ja i nie potrafię tego w żaden zrozumiały sposób zakomunikować ofiarom takich stanów mojego ducha. Tichy mnie rozumie i jest to nieprzypadkowe bo rozumiał mnie też Tołstojewski - Mitia Karamazow, bracie.