Chris Cornell w trzech osobach









Crisa Cornella przedstawiać nie trzeba. Legendarny Soundgarden, później trochę mniej legendarny ale równie (a może bardziej) genialny Audioslave (z muzykami Rage Against), a teraz? Otóż całkiem niedawno trafiła do mych rąk jeszcze ciepła płyta tego prześwietnego wokalisty z ikoną światowego popu - Timbalandem. Tim jak to Tim, z nie jednym już to robił: a to z Missy Elliott, a to z Justinem a to z Nelly Furtado. Wszystko w klimacie bardzo czarnym: tłuste beaty, syntezatory, melodia - generalnie buja. Po tych sukcesach padło na wyprodukowanie płyty Cornellowi, i co zrobił Timballand? Nic. Nauczył śpiewać Cronella w pulsie r&b, otworzył sesje z produkcji poprzednich płyt, skopiował ścieżki, trochę pomieszał, podrasował brzmienia (trzeba iść z duchem czasu) i już. 
                                                   Co z tego wyszło całościowo radzę przekonać się osobiście.                                                                     Generalnie płyta wyprodukowana zawodowo.Zaśpiewana również 
 nie najgorzej. Słucha się tego fajnie, ale krótko. Szybko się nudzi, nie powala pomysłem itd. Poza tym, po takiej legendzie jak Cornell oczekujemy czegoś zajebistego, a nie popowych wokali na timbalandowych patentach. 
Ciekaw jestem jak znieśli to fani tego słynnego nurtu z Seattle, czy tych lewaków z Rage. "Toż to skurwienie się pierwszej wody!!!"- pewno krzyczą. Dla mnie skurwienie się to nie jest. Jest to raczej próba odnalezienia się w innym gatunku. Zamiar może ambitny ale wykonanie takie sobie. Chris Cornell zasłużył na coś lepszego niż śpiewanie do połączonych płyt Nelly Furtado i Justina Timberlake'a.