"jzd wraca na ziemie ojców" - już wkrótce tylko na blogu jzd!

Ej, ty Ojcze Atamanie Ukraina śpi w najlepsze 
Śpią sokoły na kurhanie 
I stanęła woda w Dnieprze.  
Koń już ledwo nogi wlecze, 
Człek tak żyje, a nie żyje 
Czas nie płynie ale ciecze 
Gdzieś w Limanie czajka gnije.  
Wychowskiego szablą krzywą Mała bawi się dziecina. 
Ty, kozacze, śpisz leniwo Płacze Matka Ukraina.  
Skowroneczek strzepnął piórka, 
Gdzieś nad stepem orzeł kracze, 
Drze się pardwa i przepiórka, 
A ty jeno śpisz kozacze.  
Ej, ty Ojcze Atamanie 
Niech przed tobą się użalę. 
Gdy tak dłużej pozostanie To chatynkę swoją spalę.  
Spisy w drobne drzazgi złamię, 
Szablę rzucę na dno morza. 
Sam się skryję gdzieś w kurhanie, 
W dzikich stepach Zaporoża

upadek

Jakże złudne może być życie w przeświadczeniu o własnej wyśmienitej sprawności fizycznej, kondycji i urodzie. Pod tym kątem właśnie często dokuczałem Tichonowi bądź ciętymi komentarzami bądź brakiem zaufania w kwestiach wymagających od niego złożonej aktywności manualno-ruchowej. Teraz wiem iż fakt, że mimo to nie poddawał się i po upadkach zawsze wstawał i pedałował dalej należy mu poczytać jako wyjątkowy honor i konsekwencję. Co takiego się stało? Otóż wywróciłem się dzisiaj na rowerze. Tak, po raz pierwszy od czasów gdy jako szczawik przesiadłem się na dwa duże kółka, po raz pierwsze od jakichś 12 lat wyrżnąłem i zdarłem sobie kolano a do tego zakląłem siarczyście wprawiając w nie lada konsternację pobliskich przechodniów. Inna sprawa, że po wczorajszej wizytacji u Tusiora to cud, że mój oszołomiony błędnik pozwolił mi wsiąść jakoś na rower i przejechać wcześniej kilkaset metrów no ale w końcu wyjebałem się jak... jak... wyjebałem się i już.

Chris Cornell w trzech osobach









Crisa Cornella przedstawiać nie trzeba. Legendarny Soundgarden, później trochę mniej legendarny ale równie (a może bardziej) genialny Audioslave (z muzykami Rage Against), a teraz? Otóż całkiem niedawno trafiła do mych rąk jeszcze ciepła płyta tego prześwietnego wokalisty z ikoną światowego popu - Timbalandem. Tim jak to Tim, z nie jednym już to robił: a to z Missy Elliott, a to z Justinem a to z Nelly Furtado. Wszystko w klimacie bardzo czarnym: tłuste beaty, syntezatory, melodia - generalnie buja. Po tych sukcesach padło na wyprodukowanie płyty Cornellowi, i co zrobił Timballand? Nic. Nauczył śpiewać Cronella w pulsie r&b, otworzył sesje z produkcji poprzednich płyt, skopiował ścieżki, trochę pomieszał, podrasował brzmienia (trzeba iść z duchem czasu) i już. 
                                                   Co z tego wyszło całościowo radzę przekonać się osobiście.                                                                     Generalnie płyta wyprodukowana zawodowo.Zaśpiewana również 
 nie najgorzej. Słucha się tego fajnie, ale krótko. Szybko się nudzi, nie powala pomysłem itd. Poza tym, po takiej legendzie jak Cornell oczekujemy czegoś zajebistego, a nie popowych wokali na timbalandowych patentach. 
Ciekaw jestem jak znieśli to fani tego słynnego nurtu z Seattle, czy tych lewaków z Rage. "Toż to skurwienie się pierwszej wody!!!"- pewno krzyczą. Dla mnie skurwienie się to nie jest. Jest to raczej próba odnalezienia się w innym gatunku. Zamiar może ambitny ale wykonanie takie sobie. Chris Cornell zasłużył na coś lepszego niż śpiewanie do połączonych płyt Nelly Furtado i Justina Timberlake'a. 

5'nizza

Tak jak za Reggae we współczesnym wydaniu nie przepadam, tak rozbroił mnie tan duet (cała płyta nie jest czystko regowa). Przede wszystkim jest to pokaz energii jaką można wykrzesać z jednego pudła ze strunami i jednej jamy ustnej (wspomaganej drugą, czasami). Polecam przesłuchanie całej płyty. 

I Jazz Lublin Festiwal, dzień III, czyli chyba jeździliśmy na inne warsztaty jazzowe


Nadszedł dzień III, ostatni. Po pierwszym dniu, który był fuzją punka, rocka, jazzu z free oraz dniu drugim, który był utrzymany w klimacie jazzu tradycyjnego nadszedł czas na coś, czego można się było spodziewać od początku: free jazz bez żadnych fuzji. W związku z tym pojawia się jedna zasadnicza trudność: co ja mogę napisać na temat dwóch free jazzowych koncertów?  Niewiele, gdyż nie za bardzo kumam o co chodzi w tej muzyce. Nie twierdze jednocześnie, jakby pozbawiona ona była jakiejkolwiek wartości. Słuchając z uwagą wczorajszych wyczynów, miałem czasami wrażenie, że nawet już łapię fabułę. Były to jednak momenty w których muzycy "spotykali się". Były to momenty bardzo krótkie, gdyż chyba jedną z zasad tej zabawy jest: "gramy żeby się nie spotkać". Rozumiem, że dźwięki te są czystym odzwierciedleniem stanu emocjonalnego artysty. "Materializują" czy "obiektywizują", czysty przepływ świadomości, ale co to ma na celu, skoro pozbawione jest jakiejkolwiek intersubiektywności, która oparta może być tylko na czymś przyjętym wspólnie. Czymś tym jest rytm i harmonia. Chwile, w których one się ujawniały we wczorajszym graniu oceniam bardzo wysoko (dodać tu należy, iż grali to muzycy z wyższej półki, muzycy wykształceni.), jednak były to tylko momenty. Koncert ten w moim odczuciu można więc określić cytatem z historii muzyki: "dobre momenty, kiepskie kwadranse". 
A udział w nim wzięli: Zimpel, Tokar (UA) i Eisenstadt (USA) oraz skład drugi: Trzaska, Bauer, Friis, Jorgansen. Panowie z ostatniego składu również nie są Polakami, z wyjątkiem Mikołaja Trzaski. Wszyscy tutaj są wykształceni, pan Tokar np. otrzymał edukację u pana Niedzieli w Katowicach, wszyscy wysoko oceniani przez środowisko, a ja mimo wszystko nie dostrzegam tego całego geniuszu. Bawiłem się dobrze, słuchało mi się fajnie, jednak doświadczenia estetycznego nie doznałem. 
Poza tym dzień festiwalowy bardzo udany. Ludzi w sam raz, dymu w centrali nie za wiele, dupeczki były, no i najważniejsze po jazzie.... wiadomo co, było. To ostatnie jest dziwne. Dzień trzeci miał być dla mnie dniem trzeźwości, ale jak nie po raz pierwszy nie udało się dlatego, że zioło jest wszędzie a ludzie to fajni są, ale mimo to i tak jest dziwne.
 
Podsumowując cały festiwal, stwierdzam, iż był on jedną ze wspanialszych rzeczy jakie dostałem od naszego miasta (poza edukacją). Program koncertów był świetnie dobrany. Muzycy na najwyższym krajowym poziomie. Całość zorganizowana świetnie: od piwa w centrali po wizualizacje (bardzo fajny dodatek) i nagłośnienie (bezbłędne, z wyjątkiem ostatniego dnia, gdyż ostatniego dnia nagłośnienia nie było). Poza tym Lublinianie pokazali, że chcą przychodzić na takie imprezy. 
I o to właśnie chodzi w promocji naszego miasta jako stolicy kultury: żeby np. pan Stańko pojechał do domu i powiedział "Lublin, taaak, grałem tam. Zajebista publiczność, fajna organizacja, jeździjmy tam częściej". Ale przecież nie tylko o promocję tu chodzi. 

A moja gastrofaza została chwilowo zaleczona. 

Hang Drum

Podczas gdy Tichon poszerza swoje muzyczne horyzonty na festiwalu ja bynajmniej nie próżnuję i również odkrywam nowe lądy. Dzisiaj na przykład dowiedziałem się o istnieniu zjawiskowego instrumentu, z którego powstaniem wiąże się nie mniej interesująca historia. Hang Drum jest efektem kilkudziesięcioletnich badań etnologicznych, akustycznych oraz metalurgicznych przeprowadzonych przez dwójkę Szwajcarów z Berna. Z powodzeniem można powiedzieć, że jest to twór nauki i to bardzo precyzyjniej, w służbie sztuki i to bardzo wysublimowanej. Instrument ten został po raz pierwszy zaprezentowany w 2001 roku i odniósł błyskawiczny sukces a co za tym idzie sukces odniosła dwójka producentów, która nie zdecydowała się jednak rozwijać produkcji po za ich mały warsztat. Każdy instrument był niepowtarzalny i wykonywany wyłącznie przez ową dwójkę oryginalnych twórców (Felix Rohner and Sabina Schärer [PANArt Hangbau AG]). Co ciekawe po pięciu latach od prezentacji zdecydowali się oni zaprzestać klasycznej sprzedaży przez dystrybutorów czego powodem było wprowadzenie nowej, ulepszonej generacji Hang Drum. Twórcy stwierdzili, że ich dzieło jest tak niesamowite, że jedyną możliwością nabycia go jest bezpośredni kontakt z nimi i związana z tym selekcja klientów. Żeby kupić Hang Drum trzeba było wysłać maila lub zadzwonić i opowiedzieć o sobie, żeby udowodnić, że jest się osobą godną. Co więcej nie można było dostać instrumentu z dnia na dzień a jedynie po pozytywnym zakwalifikowaniu, zostać zapisanym na listę oczekujących ponieważ kolejne partie instrumentów wchodziły do sprzedaży, bodajże tylko raz na kwartał. Cena takiej zabawki to około 4000 złociszy. Oczywiście na rynku szybko pojawiły się podróbki ale generalnie w precyzji wykonania nie zbliżają się one nawet do oryginału, którego wszystkie parametry (użyty stop metalu i takie tam) są pilnie strzeżoną tajemnicą. Dzisiaj Hang Drum można kupić już tylko z drugiej ręki ponieważ nadęci Szwajcarzy zamknęli się w laboratoriach i warsztatach pracując nad kolejną odsłoną tej "doskonałości". Dźwięk z internetu z pewnością nie oddaje realnego brzmienia ale i tak robi wrażenie:

I Lublin Jazz Festiwal, dzień II, czyli wszyscy myślą że to pokaz laserów a tu ufo wylądowało

Tak jak piątkowy set określić można mianem sztuki dionizyjskiej tak sobota była iście apollińska. Nikt w nikogo nie rzucał muzycznym "mięsem", nikt nie hałasował, na scenie nie było kobiet, śpiewu, wino może było ale we własnym zakresie. Sobota przyniosła nam jazz zbliżony do klasycznego, czyli tego, co powszechnie nazywa się po prostu jazzem. Ta klasyczność rozumiana powinna być jako klasyczność początku XXI wieku.

Godzina 18 - RGG Trio (http://www.myspace.com/rggtrio). 
Granie bardzo spokojne, wytonowane, długie dźwięki, granie ciszą. Beat zepchnięty do roli trzeciorzędnej. Perkusista bardziej przypominał przeszkadzajkarza robiąc różne efekty miotełkami itp. (może nawet na dużo tego było) czasem tylko wchodząc na jakiś około swingowy beat. Również kontrabasista nie spełniał swojej klasycznej roli: dużo solówek, tematów, unisono z fortepianem. Pianista, człowiek-wczuta, rozbrajał frazą, voicingiem. Również harmonie, widać nie przypadkowe świadczą na korzyść umiejętności muzyków. Generalnie muzyka bardzo piękna ale zważywszy na mój stan ciężko mi się było na niej n a dłużej skupić. Malownicze frazy bardziej sprzyjały poddaniu się marzeniom niż kontemplacji samej muzyki. Poza tym tłoku nie było, więc mogłem spokojnie wyciągnąć się na swoim krześle i delektować się to dźwiękami, to marzenia, to dźwiękami, to pomysłami na następne miesiące, to dźwiękami, to jakimś innym absurdalnym projektem mojego zadymionego umysłu.  
Reasumując: wszystko git, tylko ja to lubię jak mi noga się tupie. Tu się nie tupała. Może czasem.

Tomasz Stańko Nordic Quintet http://www.tomaszstanko.com/Tomasz_Stanko_trebacz_jazzowy_i_kompozytor.html
Tomasz Stańko – trąbka, Alexi Tuomarila – fortepian, Jakob Bro – gitara, Anders Christensen - gitara basowa, Olavi Louhivuori - perkusja
Kilka lat temu byłem na koncercie Tomasza Stańki w Świdniku za 12zł. Był to czas płyty "Soul Of Things". Koncert był niesamowity, choć nie wszystko wtedy rozumiałem tak jak dziś. Dziś nie wszystko rozumiem tak jak będę to rozumiał jutro a wczoraj koncert był jeszcze bardziej niesamowity.
I znowu ze sceny roztaczał się spokój i malowniczość, choć nie tak jak w poprzednim bandzie. Tutaj i skład większy i osoba lidera robiła swoje. To za co ja kocham Stańkę to melodia. Jego tematy są takie, że są ładne ale również nie są banalne. Poza tym słuchając go, ma się wrażenie, że kompozycją i prowadzeniem aranżu bawi się on z Tobą-słuchaczem. Już myślisz, że koniec a to dopiero połowa. Potem znowu myślisz, że koniec, a tu nie koniec, a kiedy myślisz że utwór się nie skończy, on dalej się nie kończy aż w końcu w jakiś prosty sposób się kończy. Przykład najbanalniejszy ale to tylko przykład. 
Poza tym aranże. Nie ma nudy, oj nie. Mimo, że klimat cichy, to jednak czasem po solówce fortepianu, wchodzi trąbka a wszystko się rozpieprza. Trąbka krzyczy, krzyczy, zagra te swoje nieprawdopodobne pochody i znowu lajt.  
Co jeszcze poza geniuszem Geniusza?  Muzycy. Jak słusznie zauważył konferansjer (inny niż wczoraj), Stańko może grać z kim chce, a skoro tak, to wiadomo, że wybór jest nieprzypadkowy. Podobnie jak z Simple Acoustic, na scenie szczawiki. Uważam, jest to świetna droga obrana przez naszego jazzmana. Mając ileś-tam-dużo-lat, dobrze otaczać się młodzieżą, gdyż jaki by człowiek nie był otwarty, to nikt go lepiej nie przystosuje do danego czasu niż dziecko danego czasu. Muzycy ze Skandynawii, klasa sama w sobie. Był niewielki element elektroniki - gitarzysta, zdarzyło mu się użyć tego co używa Scofield: maszyny do odwracania frazy. Poza tym gitarmen większość czasu tworzył tło, grał ze Stańko tematy dając ciekawy sound. Aha, no i basista. Ten z gitarą w kolanach grał inaczej niż jego koledzy jazzowi basiści. Jak? Ciężko powiedzieć. Ze dwa razy zostawał sam, tworząc na jakimś tłumiącym dźwięk efekcie, stłumioną przestrzeń. Cała ta muza to bardzo ciekawe coś, nie do ogarnięcia za jednym przesłuchaniem. Na szczęście płyta się robi, więc się ją kupi i się ją przesłucha. 

Ostatni koncert się zbliża a organizator popełnia swój drugi błąd (i nie jest to drugie przepuszczenie za free Redaktora): koncert się opóźnia (podobnie jak dnia poprzedniego) ale jakby tego było mało jest to koncert długi i może za mało porywający jak na tę porę. 
Yazzbot Mazut http://www.myspace.com/yazzbotmazut
Granie to, to chyba fusion jest. I to nawet fajne fusion. Zdecydowanie najgłośniejszy koncert tej nocy, ale najmniej ciekawy. Niby wszystko zapierdalało ale czegoś brakowało, albo może to moje zmęczenie. W sumie nie tylko moje, bo ludzie co kawałek wychodzili czwórkami a bisu nie było.
Dużo nieposkładanych dźwięków, przemieszanych z konkretnym aranżem. Trochę wpływów drum and bass, co było najfajniejszym elementem tego koncertu. Ładne, klasyczne sola pianisty. Gitarzysta też coś grał, ale średnio mi podszedł. Generalnie, mówiąc po lubelsku: otako. Myślę, że gdybym słyszał ich w innych okolicznościach a nie od 23 po 1 próbie, 2 koncertach, iluś tam piwach i iluś tam śmiesznych fajkach, to przyjąłbym to z większym entuzjazmem a i pisać miałbym o czym, a tak... niestety koniec.

Mówiąc o wczorajszym koncercie należy dodać jeszcze jedno: był jazz - wiadomo, było zioło - wiadomo, ale były również dupeczki. Tak, tak, było bardzo przyjemna aura. Lepiej się tak jazzu słucha i zioło trawi. Znacznie lepiej. 

Dziś część trzecia, ostania.   
 

I Jazz Lublin Festiwal, czyli kupiłbym sobie płytę ale wydałem wszystko na narkotyki

Jedno jest pewne: nasi mieszczanie są głodni jazzu!!! Wczoraj rozpoczął się 3 dniowy festiwal jazzowy, który ma nasycić mieszkańców naszej stolicy jazzu, zioła i dupeczek i jak na razie zapowiada się na to, że mu się uda (może uleczy nawet moją jazzową gastrofazę). Ale od początku.
Wczorajszy tryptyk rozpoczął się od koncertu zespołu Pink Freud. Zjawiska tego nie trzeba przedstawiać: generalnie młoda legenda, która swego czasu przyczyniła się do odświeżenia polskiej sceny jazzowej. 
Wczoraj panowie odwiedzili nas  w składzie: Wojtek Mazolewski bass, Tomasz Ziętek trąbka, syntezator, Kuba Staruszkiewicz perkusja oraz gość z Europy - Peter Wareham (UK) sax, syntezator. Połączenie znakomite. Surowe, punkowe wręcz brzmienie sekcji rytmiczniej, pięknie kontrastowało z przestrzeniami które robiły dęciaki. Słodkie często melodie, rozbijały się o hałas, który nadchodził po chwili (jest to element który miał powracać przy każdym projekcie tego wieczoru). Było dużo  rockowych groovów ("Come as you are") ale i sporo rozmazanych wizji syntezatorowych często w tym samym momencie. Miałem wrażenie jakby w muzyce tej synetetyzowała się harmonia z chaosem w iście heglowski sposób. Jakby teza sekcji rytmicznej za chwilę miała zostać zniesiona przez antytezę instrumentów dętych albo odwrotnie. Albo nie za chwilę, tylko znoszona była w momencie mojego postrzegania. Albo moment mojego postrzeżenia był właśnie momentem tej syntetyzacji a ta z kolei, była bezpośrednim przyczynkiem do doświadczenia estetycznego na wyższym już poziomie. Słuchając koncertu długo zastanawiałem się również jakby wyglądał rytm, gdyby był widzialny. Nic nie wymyśliłem, ale sam fakt zaistnienia takiej refleksji świadczy o klimacie stworzonym przez Pink Freud.  
Nie wiem ile było ludzi na pierwszym z koncertów, gdyż siedzieliśmy z przodu a ja przez cały koncert zapomniałem się obejrzeć. 

Drugi koncert to Contemporary Noise Sextet: Kuba Kapsa-piano, Bartek Kapsa-drums, Wojtek Jachna-trumpet, flugelhorn, Tomek Glassik-sax, Kamil Pater-guitar, Patryk Welcawek-double bass. 
Tym razem siedliśmy z tyłu. Na początku było słabo gdyż było więcej ludzi niż miejsc. Łaziły te siroty nie mogąc sobie kącika znaleźć. Koncert się zaczął, Moreria poszedł skręcić do kibla i kupić piwa a oni dalej stali. W końcu się usadowili a ja mogłem się skoncentrować. By poczytać sobie o będzie, odsyłam  na myspace http://www.myspace.com/cnquintet.
Niewątpliwie muza bardzo przemyślana. Uważam, że zespół ten pokazał najwyższy poziom kompozycyjny tego wieczoru. Dużo było muzyki "obrazowej", leniwej, wizualizującej. To oczywiście przemieszane z rockowym hałasem oraz free jazzem. To, czego można się nauczyć od wszystkich trzech zespołów-piątkowej-nocy to sposób wykorzystania hałasu. Hałas musi być uzasadniony. Jeśli nagle muzycy zaczynają grać głośno i "bez sensu" to nie pozostaje to w próżni. Ma to jakiś cel, jakieś odniesienie, np. w postaci spokojnego rytmu, nadchodzącego po chwili i po chwili znikającego znowu w tym zamęcie. Jedno usprawiedliwia drugie. 
Nie było elektroniki, to i wykazać umiejętnościami można się było (uważam, że elektronika jest ciężko ocenialna. Trudno jest wychwycić w niej element techniki, dlatego pozostaje tylko element czysto artystyczny) - dużo grania klasycznie jazzowego w sensie temat, solo, jednocześnie od grania klasycznie jazzowego jak najbardziej oddalone będąc. 
Płyty Conerporary podobnie jaki płyta Pink Freud już zostały przeze mnie zamówione na (qrwa) Merlinie.   

Trzeci koncert to perełka, biały kruk, śnieg w lipcu, drzewo rosnące w dół. Mnie rozjebał, Moreira ujrzał mesjasza muzycznego a Redaktor się zakochał. 
Projekt Paristetris: Masecki, Valiente, Moretti, Magneto, dj Lenar. Co Ci państwo wyrabiają!!!
Nie wiem jak to określić, nie wiem jak to opisać. Pierwsze co przyszło mi na myśl to groteska jazz. Wszystko dzięki tej pani o wspaniałym głosie, bo znowu mamy nasz paradygmat: hałas, słodycz, hałas ze słodyczą, z tym że tutaj jest jeszcze wokal. Pani Valienta śpiewa niesamowicie oraz nieklasycznie a także niesamowicie nieklasycznie oraz klasycznie niesamowicie. 
Projekt ten, to typowa muzyka przyszłości. Ładne jazzowe akordy na pianie, mocne jebnięcie Morettiego i brud od djota (Lenar to bardziej przeszkadzajki niż typowa didżejka) czyli wykorzystujemy wszystko co już było: od Beatlesów po dj Spooky. Wokal raz często baaardzo melodyjnie, na tyle bardzo, że melodia wpadała w ucho, a raz głośno, wysoko, piskliwie. Kompozycje były jakby żywcem nagrane do scen Lyncha. Jeden numer mnie powalił zwłaszcza: przeszli od wolnej piosenki do skrajnego stłumienia, studni, snu. Zdusili dźwięki na naszych oczach (po tej piosence już nic nie będzie takie samo). Jestem jeszcze odurzony tą muzą, więc nic więcej nie powiem  na jej temat. Może tyle, że nie znalazłem nic o tym projekcie w necie. 

Cały zestaw koncertów był niesamowity. Był to wieczór porządnej, nowoczesnej dawki polskiego jazzu. Bezkompleksowe i bezkompromisowe  granie. Ja chce więcej!!!!

Dzisiaj dzień drugi. M.in. Stańko na którego czekam jak na blondynkę. 



Che: Rewolucja, reż.Steven Soderbergh

To chyba ten Kryzys tak działa, że lewica ostatnio jest w natarciu i to na szeroką skalę. Nawet jeśli to mylne wrażenie to i tak warte odnotowania ale raczej jest to impresja typu "Mądry Polak po itd." bo główna refleksja jakiej doświadczam gdy ustosunkowuję się do tego zjawiska to tragikomiczna oczywistość zwiastunów jakie je poprzedziły. No w każdym razie dopiero co pisałem o Baader-Meinhof Komplex a już miałem okazję by skosztować zekranizowanej biografii kolejnej ikony pojawiającej się na sztandarach zapalczywej młodzieży - pogromców bankomatów i witryn McDonalda. Ernesto Guevara Chrystus Marksizmu. O powstawaniu tego filmu wiedziałem również od dawna i czekałem na niego z niecierpliwością, tym większą, że znałem również nazwisko odtwórcy głównej roli, Benicio Del Toro, czyli nasz umiłowany dr Gonzo. Najpierw film pojawił się w krajach hiszpańskojęzycznych i nikt nie oferował się z choćby angielskim tłumaczeniem (film jest po hiszpańsku w oryginale), ale teraz mamy go już na naszych rodzimych ekranach i można oglądać do woli, tylko czy warto?
Gazety pewnie nie zostawią na nim suchej nitki i poniekąd słusznie. Dzieło dotyczy jakby nie patrzeć kontrowersyjnej postaci, która ma tyluż sympatyków co wrogów więc gazeciaże domagać się będą obiektywności w odtwarzaniu jej dziejów a obiektywności tej w filmie Soderbergha nie znajdą. Scenariusz oparty jest bowiem na autobiografii Che! To jest policzek wymierzony wszystkim politycznym zapaleńcom. Żadnej ściemy, twórcy po prostu chcą dołożyć swoje trzy grosze do legendy, w której sami się ewidentnie lubują. Comendante Guevara z ekranu to chodzące dobro: walczy o wolność i sprawiedliwość, walczy bronią, rażąc wroga kulami i słowem
 tworząc szkoły w obozach partyzanckich gdzie niemal na siłę uczy się czytać i pisać, surowo karze kompanów którzy sprzeniewierzyli się sprawie, jest lojalny, najlepiej z całego oddziału strzela z bazooki a do tego bryluje na salonach i jest nie do zagięcia na forum ONZ. I ja to kupuje. Jest to legenda jak każda inna i wcale nie mniej uzasadniona. A co z okrucieństwami, których się dopuszczał ten krwiopijca? Każde jego pismo nawołuje do nienawiści jak czerwone Mein Kampf! No więc odpowiedź jest prosta. Che był dowódcą polowym na wojnie partyzanckiej. Na wojnie strzela się do ludzi, zabija ich, wykonuje się egzekucje bez ławy przysięgłych, na tym to polega. Z generałów jak Patton, Sosabowski czy MacArthur łatwo zrobić bohaterów bo nie mają krwi na rękach i walczą po "właściwej" stronie, gorzej gdy ktoś występuje przeciwko mocarstwu, które dzisiaj pisze podręczniki historii. Czy Che strzelał do ludzi? Pewnie strzelał. Czy mordował? Nie więcej niż ci po drugiej stronie. Gdzie więc leży problem z Guevarą?  W świadomości zapalczywej młodzieży, która nurzając się w ideologii nie jest w stanie racjonalnie rozdzielić realiów Ameryki Południowej pierwszej połowy XX wieku i dzisiejszej Europy oraz ich nie lepszych oponentów. Wszystkie te barany marzą po cichu na swoich skłotach, żeby wziąć kałacha i maszerować na barykady prowadząc powstały z uciśnienia lud. Che był jedynym takim gościem w historii: współczesnym bojownikiem o wolność pojętą na lewicowo więc rzesze opętańców traktują go jak przykład, który trzeba wdrożyć teraz i to w niezmienionej postaci, bo przecież wróg jest ten sam a nawet silniejszy. To jest cały nonsens. Trzeba być kompletnym idiotą żeby współczesne ofiary kapitalizmu w Europie porównywać do tych z Kuby. Oczywiście, że takowe są a ich problemy są potężne ale nie ma to nic wspólnego powszechnym analfabetyzmem, zerową opieką zdrowotną, masową biedą na granicy przeżycia i bezprawiem na raz a to wszystko z powodu i pod nosem bezwzględnych właścicieli ziemskich i krwiopijczego supermocarstwa. Tam sytuacja była skrajna, ostateczna i dlatego wojna była sprawiedliwa. Dzisiaj w żadnym z krajów, w którym żyją biali miłośnicy Che Guevary Walczącego nie ma sytuacji, której nie można by rozwiązać nie uciekając się do walki zbrojnej a jeśli nie ma konieczności to walka taka jest zbrodnią. W Ameryce Południowej i Afryce wciąż są kraje gdzie partyzantka jest aktywna i potrzebna ale nie oszukujmy się, że zakapturzeni nastolatkowie z czerwono czarnymi flagami mają z tym cokolwiek wspólnego po za złudzeniem jakie sobie wytwarzają. 
Film ten trzeba wziąć na lekko albo nie brać wcale. Ja lubię tego Che, i lubię Che z koszulek (a już na pewno wolę żeby dzieciaki miały na koszulkach Che niż papieża, Busha czy Kurta nawet i to nawet jeśli nie do końca kumają o co chodzi) i naszywek do puki nie służy on za ikonę głupich ideologii. Twarz w berecie to symbol walki o wolność i sprawiedliwość ale nie chodzi już o walkę zbrojną ani sprawiedliwość marksizmu-leninizmu tylko o wolności od imputowanego przez silnych porządku i wizji świata oraz sprawiedliwość opartą na bardzo podstawowej i pozytywnej wrażliwości na cierpienie drugiego. Poniekąd, chociaż przekłamując, próbował takiego przewartościowania dokonać autor filmu uciekając od określania poglądów Che mianem komunizmu. Soderbergh stara się w ogóle odciąć od komunizmu Fidela i cały jego ruch pokazując, że balansował on po prostu wykorzystując różne stronnictwa dla walki narodowowyzwoleńczej. To raczej jest według mnie naciąganie a nie chodzi o to by zmieniać historię lecz by przetłumaczyć ją na współczesność. 
Che: Rewolucja (Che: Argentino, to oryginalny tytuł i oczywiście lepszy ale tym kretynom od dystrybucji chyba nikt nigdy nie będzie potrafił tego wytłumaczyć i wszystkie tytuły filmów jak były tak będą tłumaczona jak dla głupków) to pierwsza część biografii, premiera drugiej przewidziana jest na jesień. Kto wie, może porewolucyjne losy Comendante pokazane są w innym świetle ale wątpię. Tak czy owak Cuba Libre! a amerykański imperializm wciąż trwa i wciąż śmierdzi.

urodziny kosmicznych bliźniaków

Świętość
mój nowy stan skupienia na dwudzieste piąte urodziny

jak splunięcie w oko artysty:
no pomóż mi, zdejmij kciukiem wymiary
poczynając od piątego
wyciosaj to nie korpuskularno-falowym pędzlem
nie gazowym nie kiślowym, na kliszy
namacalnej ale nie za bardzo
Wkłuje ci potem wszystkie transcendentory
zjem szyszynkę
ale obiecuję napisać żeś podołał zaśpiewać to w próżni
i wytatuował na partyturze braillem.

Coś pomiędzy ulotną wysmarkaną zawiesiną
a babim latem tyle że bez porównania,
w dotyku jakby śmierdzące ale jak się bliżej przyjrzeć
to skrzypi żywym ogniem
a przy odpowiedniej katalizacji już
między ziemią a wenus dubluje światło

Oppenheimer i Einstein już tak
przerobią elektrownię w Żarnowcu
że dostanę co chciałem
i pierdnięciem zgaszę dwadzieścia pięć słońc
od położonego najbliżej na wschód zaczynając

HUNTER: THE RECKONING

Na szczęście każdy grzech może być nam odpuszczony jeśli tylko opowiemy się po właściwej stronie w odwiecznym konflikcie dobra ze złem, amerykanów z arabami, faszystów z komunistami, psów z kotami, Polaków z Niemcami, rządu z marihuaną, zombi z siłami jasności...? Ja z Tichonem już wybraliśmy: nie bacząc na ból stawów i kręgosłupa, głód i niemalże całkowity paraliż kciuków, w dzień zmartwychwstania pańskiego, przez 10 godzin bezlitośnie młóciliśmy zombi, wampiry, duchy i pluszowe misie by zarezerwować sobie dobrą miejscówkę w królestwie niebieskim. HUNTER: THE RECKONING (włącz opcję HQ):

7 grzechów głównych

Święta to czas kiedy nachodzą człowieka refleksje dotyczące wiary. W tym roku zastawiałem się nad 7 grzechami głównymi. Tak rozkminiałem i rozkminiałem, aż nagle święta się skończyły, a ja uświadomiłem sobie, że od piątku złamałem wszystkie 7 (niektóre nawet kilka razy):

1. Pycha (pysznie się trzy razy upaliłem)
2. Chciwość (mimo jointów spaliłem jeszcze wiadro a potem jeszcze bongo) 
3. Nieczystość (proponowałem coś złego Twardemu)
4. Lenistwo (nawet nie tknąłem mądrej książki)
5. Łakomstwo (w chuj żarcia, gastrofaza w momencie kiedy otaczają nas ciasta i babki jest nieporządana - szamam jak Hanavald po nieudanym sezonie)
6. Zazdrość (zazdroszczę gościom którzy mają Xboxa - 10h grania, mój kciuk w lewej ręce jest opuchnięty)
7.  Gniew (wkurwiłem się na Moreirę, kiedy mi skopał dupę w proevolution)

"Das Experiment"

W tym tygodniu zostałem poproszony przez pewnego profesora, założyciela pewnej fundacji, o przeprowadzenie wykładu w ramach szkolenia dotyczącego agresji w pewnej grupie instytucji. Moja rola polegać ma na przeczytaniu książki "Efekt Lucyfera", by później, odnosząc się również do mojej wiedzy filozoficznej, opowiedzieć o niej szkolonej grupie. Nie mogę się tego doczekać gdyż mam świadomość dużego wyzwania które przede mną stoi. Muszę opowiedzieć o psychologicznym eksperymencie, w sposób jak najbardziej przystępny, powstrzymując się przy tym od odniesień twardo metafizycznych. Będzie super. Ale do rzeczy.
Autorem wspomnianej książki jest Philip Zimbardo. Próbuje on odpowiedzieć na pytanie dlaczego ludzie spełniający wszystkie normy normalności, znajdując w odpowiednich okolicznościach czynią zło. W 1971 roku Zimbardo przeprowadził eksperyment. Zebrał on grupę studentów, których po podzieleniu na dwie grupy umieścił w stworzonym przez siebie więzieniu. Jedna grupa miała wcielić się w więźniów, druga zaś w strażników. Eksperyment miał trwać dwa tygodnie. Większość miała być nagrywana, nad całością z ukrycia czuwać mieli naukowcy.
Inspirując się tym eksperymentem Niemcy nakręcili film. Film mówi o tym, o czym dowiedział się Zimbardo przeprowadzając swój eksperyment, że człowiek to nie do przewidzenia jest (czyli nic nowego ale w bardziej hardkorowym wydaniu - zadajesz sobie oczywiście pytanie "czy ja bym obsikał tego gościa?"). Nie wiem, czy książka kończy się takim wnioskiem, ale ja bym ją tak skończył. Kończy się pewnie kolejną zajebistą teorią psychologiczną ale taka rola psychologa.  
Film został odpowiednio przerysowany. Pojawia się wątek miłosny (nie, nie między więźniami), bohater heroiczny, uosobienie zła, bohaterami nie są studenci tylko zwykli niemieccy obywatele, są kobiece piersi itd. Nie jest to oczywiście wadą. Film ogląda się  bardzo dobrze. Wszystko jest połączeniem dramatu z elementami thrillera: puste korytarze po których ganiają się zakrwawieni ludzie - dla mnie bomba. Do tego fakt, że wszystko wydarzyło się w 70procentach naprawdę (chyba w 70 bo jeszcze nie skończyłem czytać opisu eksperymentu).
Nie jest to kinematograficzna nowość więc zdaję sobie sprawę, że może być to znana pozycja. Ja jednak poznałem go wczoraj, dziś czytam książkę, wszystko układa mi się w całość, a niedługo będę ekspertem w dziedzinie psychologicznego wyjaśniania zła, które (wyjaśnienie psychologiczne, nie zło) średnio uznaję. 

"Bóg urojony" Richard Dawkins


Jak pisałem już w którymś z wcześniejszych postów, temat ateizmu jest mi bardzo bliski. Nie tylko ze względu na wyznawany przeze mnie światopogląd ale również interesuje mnie on z punktu widzenia czysto naukowego. "Bóg urojony" wpadł mi w ręce nie długo po jego polskim wydaniu. Był to jednak czas, w którym pochłonięty byłem pisaniem pracy magisterskiej, której tematem był właśnie ateizm. Uznałem jednak, że dzieło Dawkinsa nie będzie pasowało do zamysłu mojego przyszłego "traktatu", a zmęczony czytaniem książek tylko o tej tematyce odłożyłem ją na później (dziś wiem na pewno, że dobrze zrobiłem). Całkiem niedawno, zmobilizowany przez jednego z wykładowców (recenzja tej książki ma być zaliczeniem kursu) postanowiłem przeczytać ten zachodni bestseller (20 tygodni na liście bestsellerów Amazona i "New York Timesa" jak głosi napis okładce). 
Dawkins jest z wykształcenia biologiem. Jest autorem licznych publikacji, bohaterem licznych wywiadów dla amerykańskich mediów i wykładów na licznych uniwersytetach oraz twórcą kilku filmów dokumentalnych. Wszystko w imię ateizmu. Uznawany jest za współczesnego papierza ateizmu. Taki współczesny Sartre. Właśnie: współczesny!
Książka napisana jest bardzo przystępnie. Czyta się ją jak czytadło z rodzajów do-poduszki. Jest mnóstwo wątków autobiograficznych, odniesień do kultury, anegdot i innych chwytów dobrego tworu popowego. Przede wszystkim jednak, książka ta jest 500 stronicową, ostrą krytyką religii. 
Dawkins przytacza całą gamę argumentów przeciwko istnieniu Boga. Argumentu podzieliłbym na trzy rodzaje: 1. argumenty czysto naukowe, odnoszące się przede wszystkim do dziedziny Dawkinsa - biologii, a przede wszystkim teorii Darwina. 2. Dawkins zdaje się wywodzić nieistnienie Boga z bezsensu jakim jest religia. Bardzo barwnie opisuje absurdy, oraz zbrodnie do których prowadzi wyznawanie jakiejkolwiek religii. 3. Jest to typ argumentacji, który określiłbym jako pseudofilozoficzny. Tutaj, Dawkins zajmuje się krytyką argumentów na rzecz istnienia Boga, próbuje zająć się etyką posilając się Kantem czy Millem. 
  Cała ta argumentacji przebiega bardzo spójnie, w bardzo erudycyjnym duchu, przy akompaniamencie chórów największych autorytetów naukowych. Kłopot jest tu tylko jeden: nie da się mówić o kwestii Boga poza filozofią (zdaję sobie sprawę z kontrowersji tego sądu, ale jest on jak najbardziej przemyślany) a tutaj pan Dawkins ma niestety poważne braki. Nie chce mi się wchodzić tu w polemikę z jego etycznym konwencjonalizmem, czy wytykać luk w przytaczaniu autorytetów filozoficznych (jak choćby żywcem zerżnięcie myśli z Feuerbacha bez podania nazwiska owego). Czepię się tylko mojego ulubionego błędu który popełniając ateiści pokroju Dawkinsa.
Powszechnie przyjęło się przekonanie (wśród ateistów oczywiście), że Bóg nie może istnieć, gdyż sprzeczne jest to z faktami, które daje nam nauka. Tutaj przytacza się dowody naukowe, ale jednocześnie, jeśli jest się światlejszym ateistą, dodaje się że nie wszystko zostało odkryte i z tego formułuje się zdanie, że Bóg "prawie na pewno nie istnieje" (czyni to również Dawkins). Do tego miejsca wszystko gra. Problem jednak pojawia się, kiedy następuje teza: wszystko to co ludzkie jest tak naprawdę dziełem ewolucji, wszystkie nasze zachowania są uwarunkowane biologicznie, a każdy uderzenie klawisza na mojej klawiaturze wynika z działania moich neuronów. Słowem, uprzyczynawia się każde ludzkie zachowanie. Tym samym dochodzi się do tego samego punktu do którego, moim zdaniem doprowadza nas analiza istnienia Boga: jeśli Bóg istnieje to wolność człowieka istnieć nie może. Jeśli traktuje się działanie człowieka tylko jako wytwór biologii, to wolność istnieć nie może. I po co pisać 500 stron krytyki religii, jak jedzie się na tym samym wózku co religia, tylko pod sztandarem racjonalizmu. Przykro mi, ale irracjonalna reszta istnieć musi i nic się na to nie poradzi. Irracjonalna reszta to właśnie fundament człowieczeństwa czyli wolność. Jest ona nieuzasadnialna ale  jednocześnie niesprzeczna i konieczna. Dlatego właśnie pan Dawkins nie pasował do mojej pracy magisterskiej, gdyż traktowała ona o ateizmie humanistycznym, czyli próbie uzasadnienia człowieka bez Boga, nie gubiąc jednocześnie po drodze człowieka. 
Poza tym fundamentalnym błędem, którym zresztą grzeszy większość współczesnych filozofów oraz naukowców książka jest bardzo wartościowa. Dla mnie jej wartość polega przede wszystkim na wywołaniu buntu. Buntu przeciwko temu religijnemu syfowi który mnie otacza. Trochę to zabawne jak na siebie patrzę, ale dość już wymijających odpowiedzi dotyczących wiary w Boga. Dość tej śmiesznej tolerancji dla pojebów głoszących publicznie swoje farmazony. Dość biernego oporu.  

Piątek jak piątek

Niewielu z Was pewnie wie, że zażyłość moja i Tichona jest bardziej niż nieprzypadkowa. Otóż to nasi odlegli przodkowie utorowali historię swoich rodów tak, że związali ich losy na czas dłuższy niż ktokolwiek mógł się spodziewać a nawet sobie wyobrazić. No więc nasi pra pra prarara, służyli razem w wojsku i poznali się podczas sprawowania zagranicznej misji na Bliskim Wschodzie chociaż miało to miejsce na długo jeszcze przed krucjatą pax americana. Idea była ta sama ale pax inny. 

Nie było nic nadzwyczajnego w tym gorącym zmierzchu zapadającym nad skalisto pustynnym krajobrazem zmąconym jedynie regularnością uliczek miasta, które zapalało już pierwsze ogniska na ujarzmienie nadchodzącej nocy. I jak to zazwyczaj się odbywało, w jednej z knajp umiejscowionych blisko wojskowego garnizony upijało się dwóch żołnierzy zluzowanych po całodniowej służbie.
- Co za parszywy dzień, przypomnij mi jak masz na imię?
- Megalobuch.
- Kutas Maximus, miło mi raz jeszcze, ale mów mi Bongus, tak się przyjęło. Jesteś grekiem?
- Matka była greczynką, jeden sędzia z Miasta wziął ją za żonę i uwolnił przez co ja stałem się jakby półwolny bo zostałem nauczycielem ale nie wolno mi było opuszczać stolicy bo półobywatel to bardziej dupa niż obywatel.
- Wylewny jesteś chłopie.
- Aaa bo chuj z tym wszystkim.
- A to bardzo już po rzymsku powiedziane.
Jednocześnie pociągają łyka z glinianych kubków. Megalobuch jest dosyć wysoki i ma charakterystycznie jasne włosy co z resztą przysparza mu powodzenia wśród miejscowych kobiet. To, że ma on greckie korzenie Bongus rozpoznał bardziej po rozmiarze głowy niż po rysach twarzy i był to raczej dyskretny żart. Sam Bongus nie wyróżnia się z kolei niczym szczególnym - ma pospolitość żaby a płazy to w sumie żadne wielkie halo. Bongus podaje Megalobuchowi drewnianą fajeczkę i pyta:
- Przenieśli Cię tu z północy?
- No, z posterunku celnego
- To Ci się pierwszy dzień służby trafił ale dźwignąłeś temat. Podoba mi się twój humor kolego. Jak żeś mu ten ocet podał mało się nie zlałem. Dobre gówno tutaj mają, gdzieś dalej ze wschodu jeszcze. Jak będziemy tam szli to się pierwszy na ochotnika zgłaszam.
- Tylko czemuś go dźgnął? Lubisz takie akcje czy co?
- Niee stary tylko mi się go kurwa żal zrobiło. Generalnie powiem Ci co myślę - Bongus pociąga z podanej fajeczki i nawija dalej - jak dla mnie to z tego jakiś syf wyjdzie. Podobał mi się gościu. Chciał zmian, wystraszył te kapłańskie świnie co wszystkich traktują jak gnój. My tu jesteśmy obcy, z zewnątrz i jak na dłoni widać, że te gównojady przejebane mają i to przez swoich, tylko bogatszych. Ten typ miał pomysł. Chciał brać rzeczy jakimi są, na wyluzie i po to żeby mieć radochę z tego popapranego życia i tego trzeba było się od niego uczyć.
- Zasiał ferment, może coś z tego będzie jeszcze.
- Będzie, wszystko się spierdoli. Jeszcze nie jeden na tej historii nabije sobie kabzę i podmucha dziwek. Wiesz ilu jest tu gości co chcieliby się dorwać do faryzejskiego żłoba. Ziomek cośmy go dzisiaj przybili pokazał im, z której strony można to ugryźć. Zobaczysz bracie, ci kolesie co z nim byli jakeśmy go łapali. Nie było Cię tu jeszcze. Oni teraz pójdą w świat i będą o tym wszystkim opowiadać bo i ich szef tak robił. 
- No chyba kumam. Zrobi się organizacja. A jak organizacja to i władza, hierarchia, pierdolenie za plecami bo podobno niewielu ich jest a przecież trzeba po sobie ludzi w miastach zostawiać. 
- Dokładnie. Filozof jesteś co?
- Sceptyk.
- Cynik?
- Heh, być może kolego, być może.
- Dobra. No i właśnie o tych co ich zostawią za sobą chodzi i o kolejnych co o całej sprawie słyszeli od kogoś kto słyszał i tak kurwa dalej. A takim po chuj będzie gadanie o wolności, sprawiedliwości czy radości. Oni będą mieli ludzi pod sobą a to miła sprawa jest. Każdy by chciał więc trzeba będzie tego każdego postraszyć żeby nie spróbował. Trz...
- Trzeba będzie prawa wymyślić a jak prawa to najlepiej takie co łoją w dupę zabraniając tego co najfajniejsze. Legenda dobra to sobie można na niej budować. Trzeba tylko wroga znaleźć.
- No i tu się pojawia nasze imperium bracie. Faryzeuszy wyplenią sami z siebie i nie trzeba będzie do tego specjalnie namawiać ale co potem? 
- Potem Rzym.
- A co lubią Rzymianie? Dupeczki, orgietki, winko jak każdy. Ale Rzymianie są źli więc rzeczy, które lubią muszą być złe.
- Zakazać!
- Zakazać w chuj!
Obaj wybuchają śmiechem, który ustaje po chwili ale żołnierze spoglądają na siebie i parskają znowu... i znowu... i znowu. W knajpie ogólnie jest głośnio i dużo się dzieje a na Megalobucha i Kutasa nikt nie zwraca szczególnej uwagi.
- Ejjj, Bongusie napiłbym się z tym gościem teraz, zajaralibyśmy perskiego towaru. Ani mi go żal, ani nim gardzę jak większością tych gównojadów ale dostał w dupę a chciał dobrze i kto wie czy my jeszcze i nasze dzieci z tego powodu po dupie nie zbierzemy. Zdrowie chudzielca!
- Jebać to. Z martwych już nie wstanie.


Der Baader Meinhof Komplex

Oj długo czekałem na możliwość obejrzenia tego filmu. Pierwsze wzmianki prasowe o tej produkcji dotarły do mnie jeszcze późną jesienią a następnie pojawiały się informację o premierach w kolejnych krajach aż po Polskę. W Lublinie odbył się jeden pokaz a było to jakieś dwa tygodnie temu, no ale nie mogłem akurat odwiedzić Chatki Żaka w wyznaczonym dniu. Wszedłem więc w posiadanie tego obrazu "klasyczną" drogą poprzez nasze umiłowane medium.
Najpierw sedno: Der Baader Meinhof Komplex opowiada historię grupy opętanych durniów, którzy pod szyldem RAF (Rote Armee Fraktion - Frakcja Armii Czerwonej) przez niemalże 10 lat (1968 - 77) bardzo skutecznie terroryzowali aparat państwowy Niemiec Zachodnich mordując, kradnąc, wysadzając i porywając tych, których uznali za wrogów mającej się dokonać ich rękami rewolucji socjalistycznej czy komunistycznej - chuj z tym. Film stara się ukazać całą historię (od źródeł do śmierci założycieli grupy) obiektywnie, to znaczy nie gloryfikując ani nie potępiając bohaterów. Niemniej jednak losy takich postaci budzą niemal odruchową sympatię i trzeba być bardzo ostrożnym żeby nie ulec czarowi młodych, pięknych i często nagich (o tak goluśkich dupeczek przewija się mnóstwo) buntowników (na wikipedii już w pierwszym zdaniu określa się ich jako freedom fighters). Inna sprawa, że naturalizm obiektywnego obrazu przemocy zawsze przechyla szalę na drugą stronę - głównie poprzez oświetlenie nonsensu ludzkich tragedii, które często pozostają na trzecim planie historii. 
Sam obraz jest wyśmienity. Reżyser Uli Edel dokonał dzieła z prawdziwego zdarzenia. Przekrój czasowy akcji jest znaczny a do tego dochodzą liczne, egzotyczne plenery i drogie efekty specjalne czyli film z pewnością nie był łatwy do zrobienia. Przedstawia się tu, w dodatku bardzo liczne sylwetki, różnych postaci, z których każda miała w rzeczywistości swoją tragiczną historię. A, no i są to postacie autentyczne, często żyjące jeszcze do dzisiaj podobnie jak mniej lub bardziej bezpośrednie ofiary ich działań. Nie lekki materiał ale twórcy podołali. Również aktorom nie można wiele zarzucić (Martina Gedeck, Moritz Bleibtreu, Johanna Wokalek - to trzy główne role ale pozostali nie odstają na krok). 
Wracając do historii, tym co powinno uderzyć najbardziej jest jej bliskość, tak geograficzna jak i czasowa. Na początku pojawia się małe podsumowanie ówczesnych wydarzeń, którymi targany był cały, niemalże świat i to jest to co najmocniej trafiło we mnie - znamy te wszystkie fakty ale jakże rzadko ujmujemy je jako pewną całość, zatrważającą całość. Jeszcze 50 lat temu nasza cywilizacja dawała raz po raz dowody żałosnej bezmyślności i żenującej hipokryzji i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że wszystko było niemal jawne. Cały ten syf wypływał za pośrednictwem dziennikarzy na powierzchnię ale i tak nie szło nic z tym zrobić. To wszystko, te zabójstwa i wojny, działo się jak odgórnie i bezdyskusyjnie narzucone i nikt, ani rewolucjoniści ani konserwatyści nie mogli wygrzebać się z tego burdelu. Dlaczego? Bo to wszystko były jeszcze echa Drugiej Wojny Światowej czyli największej porażki w dziejach człowieka i trzeba było to ścierpieć w ramach przyjęcia bezwzględnej odpowiedzialności. Niemniej jednak nie usprawiedliwia to ludzi podobnych tym z grupy Baader - Meinhof. Nic nie usprawiedliwia takiego tragicznego braku wyobraźni, empatycznej wyobraźni, która moim prywatnym zdaniem jest cnotą kardynalną, że posłużę się językiem jaszczurów. Fatalny ideowy egoizm - oto druga strona barykady. Empatyczna Wyobraźnia contra Ideowy Egoizm, to psychomachia, to dobro i zło, przynajmniej w jednej ze swoich masek. 
I to wszystko, żyje jeszcze dzisiaj i będzie odżywać intensywnie raz na jakiś czas bo taka już tkwi drzazga w społecznym sankcjonowaniu przemocy. Pomyśl o tym jeśli zdecydujesz się kiedyś wyjść na ulicę i rzucać kamieniami w witryny banków, sklepów, w samochody, policję, faszystów, antyfaszystów, komunistów czy gejów. Siła zdeterminowanej jednostki jest potężniejsza niż na codzień myślimy, widać to wyraźnie w tym filmie, ale ciężka sprawa - ukierunkować ją, być podmiotem historii, nie przedmiotem ideologii, robić rewolucję w głowach a nie tylko zamieszanie w rozpruwanych trzewiach - robić tak żeby nie lała się krew po prostu.
Śnił mi się ślimak pełzający po ostrzu brzytwy...

La Roux

Przyznam, że posłuchuję trochę radia. Dosyć często nawet, głównie jest to radio Euro. W radiu Euro taki kawałem mi wpadł w ucho ale nie zanotowałem tytułu ani artysty, zapamiętałem za to kilka słów z refrenu no i znalazłem ostatecznie: La Roux "In for a kill". La Roux to jedna pani co śpiewa i jej producent, który robi też klawisze, innymi słowy jest to duecik, angielski duecik a powód, dla którego poświęcam mu posta to fakt, że jest on egzemplifikacją ciekawych zmian na rynku muzycznym, jakże autorom tego bloga umiłowanemu zagadnieniu. Otóż La Roux to absolutny debiutant, debiutantka raczej (la roux = ruda). Na Wyspach mega debiuty pojawiają się średnio dwa razy w tygodniu i tamtejszy rynek dostosował się do tego zjawiska i funkcjonuje nawet pod jego kontem. Z tego też powodu La Roux jeszcze długo pozostanie debiutantem to znaczy będzie podtrzymywać ten status. Jak? No więc tak naprawdę ta dwójka działa już co najmniej od 3 lat ale mimo ogromnego sukcesu i napiętego grafiku koncertowego jedyne co wydali to dwa single. Co bardziej dociekliwi znajdą na ich MySpace dwa jeszcze numery ale nie ma ich nigdzie po za tym, nawet na Youtube. Na Youtubie można za to znaleźć co najmniej trzy oficjalne remixy ich największego hitu robione przypuszczalnie przez bardzo nieprzypadkowych ludzi. O wydaniu albumu nigdzie nie wspomina się ani słowem bo po co w sumie? Po co boksować się z dystrybutorami, umowami, pierdołami a zysk i tak już dzisiaj z tego żaden. Co innego koncerty, tych grają w chuj chociaż oczywiście nie ma żadnych przecieków nagrań do sieci (sam doświadczyłem, że na dużej imprezie w Anglii człowiek może się poczuć jak w Oświęcimiu gdy na balkonach stoją ochroniarze z latarkami mocnymi jak miecz świetlny i snopem wskazują swoim kolegom ludzi chcących coś nagrać czy zdjęcie nawet zrobić). Z koncertów jest mega chajs a ludzie się na nie garną bo przecież nie mogą kupić sobie płyty połechtani tylko singlem z radia. Wszystko wkoło tego projektu jest wykalkulowane. Wokalistka młodziutka, egzaltowana i wystylizowana z algorytmiczną precyzją a muza - elektropop wstrzelony bezbłędnie w koniunkturę. Podsumowując, net rządzi i to dobrze chyba. Może z wyjątkiem faktu, że net równa się mp3 (album La Roux jak już wyjdzie to bankowo do ściągnięcia z sieci za opłatą). Lubię mp3 słuchać na ulicy ale w domu to nie dają już rady.


O kurwa to przegięcie już! Chciałem umieścić tu teledysk ale nie da się - zabronione! Nieźle, proszę link w takim razie: 
http://www.youtube.com/watch?v=ELRD8ZMYmrA

Ha! Znalazłem wersję bez teledysku, bardzo mi się podoba ta piosenka:)

Gonzo Takeover

Ok, postanowiłem zarejestrować proces przejmowania nade mną kontroli przez Gonzo. Od dzisiaj co jakiś czas będę zamieszczał filmy ilustrujące zmiany w procesie przepoczwarzania się mnie w aborygeńskiego prawnika dr gonzo Moreirę. Jak widać poniżej jestem w stadium zerowym, pojawiają się intuicje co do kierunku rozwoju i wyjściowa znajomość zagadnienia. Będę zamieszczał nowe relacje ilekroć odnotuję zauważalny postęp.

High Club

Szczększczękmetalchodnikszczękbrzęk!!!! kurzszczęk!!!!

Tydzień postanowiliśmy zacząć od czegoś ważnego. Moreira pojawił się na moście przy Czechówce. We trzeh poszliśmy do Młodszego. 60zł za 2. Beznadziejnie.
Mineło już kilka miesięcy odkąd powstała Filia Miliardalatświetlnych 15 U Tusiora. Co tam się działo? Jak przebiegał rozwój tej placówki w zachodniej części Śródmieścia.
     
Raport z inspekcji Filii Miliardalatświetlnych 15 - U Tusiora

Po dogłębnym zbadaniu warunków rozwoju Filii Miliardalatświetlnych 15 przy Jonaszy stwierdza się, co następuje: 
1. Gospodarz był obecny w domu kiedy niespodziewanie postanowiliśmy go odwiedzić.
2. Nie protestował, wręcz był zadowolony, że przyszliśmy.
3. Wyżej wymienionego zastaliśmy w ubraniu, ćwiczącego na gitarze.
4. Napełniona tykwa świadczyła o tym, że pije yerbe.
5. Gospodarz skręcił.
6. Wszystko wskazuje na to, że Tusiora odwiedza jakaś dupeczka, bo czujne oko przewodniczącego komisji dostrzegło puste pudełko po pizzy - rozmiar 45cm, czyli rozmiar randkowy, oraz niedopitą Hoop Cole - rozmiar 2l, również rozmiar randkowy. Tusior nie zdradził kim jest ta szczęściara.
7. Inne elementy życia godnego: śmieci na balkonie, jeż w popielniczce, ciepło, sztuka internetowa na ścianach, wygodna sofa z wygodnymi poduszkami.

Ocena: Decyzją komisji w składzie: Tichon Tichy (przewodniczący), Moreira (vice przewodniczący), Nyga (reprezentant mediów), stwierdza się, że Filia Miliardalatświetlncyh 15 prowadzona jest ze wzorową starannością. Wszystkie wymogi zostają spełnione z niewiarygodnym zaangażowaniem prowadzącego - Tusiora. Tym samym składa się wyżej wymienionemu ogromne gratulacje i życzy się dalszych sukcesów.
Podpisano: przewodniczący Tichon Tichy.

Szczększczękmetalchodnikmetalszczęk!!! brzęk!!! kurzszczęk!!!

Czuję, że nie dam rady. Każde uderzenie masakrowało mi ośrodki nerwowe. To co robiły służby porządkowe w tym mieście, tej nocy, było ponad mnie. Wiosna. "Do zobaczenie Nyga". Widziałem, że był nie mniej zajebnay niż ja.

"Gdyby nie było dachu to urwało by mi głowę", było pierwszym co pomyślałem, po powrocie do świadomości. Pędziliśmy z niewiarygodną prędkością. Ale gdzie? Spojrzałem na Moreirę. Siedział po mojej lewej wpatrzony w noc. Miałem nadzieję, że nic strasznego nie zrobiliśmy temu taksówkarzowi. Już wiem! Jedziemy do Meliny 16. Wiedziałem to, bo Moreira to wiedział. 

Podjechaliśmy pod drzwi. Moreira wysiadł, czyli ja płace. "Poproszę jeszcze o pieczątkę na karcie stałego klienta". Nie miałem takiej karty. Chciałem zagaić - zrehabilitować się. Rozsypałem drobne na tylnym siedzeniu.

Dupeczki, żadnego faceta, same znajome. Myślałem że będzie więcej. Stolik z jedzeniem. Trzeba zając strategiczne miejsce obok żarcia. Gastrofaza zacznie się już wkrótce. Ile minut, może godzin, minęło od naszego wyjścia od Tusiora? Nie wiedziałem, bo Moreira też tego nie wiedział.

"Ciasno". Siedzimy we troje na kanapie. "Ja cały czas jem" pomyślałem. "Ciekawe czy to widać. Powinienem więcej rozmawiać? Przecież chyba coś tam mówie." Rozejrzałem się. NIe było Twarego Geja.
- On jest smutny bo go z zespołu wyrzucili - usłyszałem. 
"Cześć stary. Przyjdź. Poprawimy Ci humor. Za 10 minut?"

Dalej jem. Cały czas jajka faszerowane. Przy wykonaniu jajek faszerowanych należy pamiętać by dobrze ugotować jajko, delikatnie rozkroić białko by pozbyć się żółtka. Sekret farszu to drobne siekanie składników. Wiedziałem to, bo Moreira to wiedział. 

"Czy to polega na tym, że skoro jest Wielki Tydzień, to dzisiaj jest Wielki Poniedziałek, jutro Wielki Wtorek itd? Jaaaa... Ta Wasza religia jest tak perfekcyjnie zorganizowana."

Uffff. Trochę spokojniej. Ja, Twardy Gej, Moreira. Miły półmrok. "Opowiadaj Twardy Geju. Opowiadaj. To bardzo ciekawe jest. Życie muzyka nie jest proste." Moreira wyglądał dziś wyjątkowo Gonzo. Oby tylko nie zechciał wyłazić przez okno. To było pierwsze piętro w kamienicy.

Nic. Pustka. Ciasno. "O czym ona do mnie mówi?". Dużo dymu z papierosa. Czuję zapach brokułów na rękach. "Patrzą się na mnie?" "Karczmareczko dolej do puchara!!!" zaśpiewało coś wewnątrz mnie.

"Pierwsza zasada High Clubu, nie rozmawia się o High Clubie. Druga zasada High Clubu, nie rozmawia się o High Clubie!!!" Krzyczał Moreira do mojego ucha. 

Musze iść. Moreira gdzieś zniknął. Znam to doskonale. Często tak się dzieje. Muszę iść.

Szczękbrzększczękmetalchodnikmetal!!! Kurzszczękbrzęk!!!  

Muszę iść dalej...

we are stoned

kochamy się jak posągi
nie jak jakieś piękne tylko jak
kasztanowe ludki z otoczaków,
jak skrzydlaty maśluch i lunatyczka
z kamieniołomu za domem Rodina
poklejeni cementem i gipsem,
oddajemy sobie chłód
który zamraża łzy co rozsadzają
nas z biegiem zim;

ty jesteś marmur a ja jestem bazalt,
mi Napoleon odstrzelił nos
a tobie przepadły ręce, więc
o żadną cię nigdy nie poproszę,
ciebie wysadziły dzikie Taliby
a mnie berlińczycy tak że nikt
już za mnie nie wyjdzie

ej, a pamiętasz jak kiedyś pęcznieliśmy czerwoną rudą?

proca.pl/pokaz/1856/czy_sejm_powinien_zalegalizowac_marihuane


Nie wiem ile to głosowanie warte, ale zawsze można klinąć.

Aria Jezioro łabędzie

Nie mów, pokaleczysz tylko stopy
rób swoje ale zmilcz mi tego
z czego wtedy śmialiśmy się,
ja prawdziwie a głupio
ty urwanie od połowy,
resztę we mnie przepatrując

Szczęśliwie nie sposób wówczas 
dokładnie prze-widzieć zza jędrności
jak osiądzie ta bibuła,
żeby się w niej nie przejrzeć
i oddać czekaniu co jego

i dać sobie szansę ich rumianej gładkości,
zanim dłutem stalówki
bezgłośnie postępujący metronom
nietaktownie wypełni i te partytury
wyrzutem przepatrywania, którego
za pierwszym razem nawet nie zauważysz
śmiejąc się głupio z wspomnienia mnie
takiej chwili, zrozumiawszy je nagle

Nie mów, tylko mnie obmyj
i załóż baletki bo chcę wykonać 
to ostatnie enchainement perfekcyjnie
niezjeżone chrzęstem tłuczonki

98% i rośnie

"Tak więc nauka narodziła się z potrzeb religii i innych przedsięwzięć naszej cywilizacji; jest całkiem młodym zjawiskiem kulturowym, lecz jednocześnie tym, które przekształciło naszą planetę bardziej niż cokolwiek innego podczas minionych sześćdziesięciu pięciu milionów lat. Wizjonerski inżynier Paul MacCready dokonał interesującego obliczenia: dziesięć tysięcy lat temu ludzie (wraz z udomowionymi przez nich zwierzętami) stanowili (pod względem ciężaru) mniej niż 0,1% wszystkich kręgowców żyjących na lądzie i w powietrzu. Byliśmy wówczas po prostu jednym z gatunków ssaków, z resztą niezbyt rozpowszechnionym (MacCready szacuje, że na całym świecie żyło osiemdziesiąt milionów ludzi). Dziś ta liczona w procentach wielkość (wraz z inwentarzem i zwierzęcymi pupilami człowieka) sięga liczby 98! MacCready tak o tym pisze:

Przez miliardy lat przypadek malował na tej planecie cienką powłokę życia - skomplikowaną, nieprawdopodobną, wspaniałą i kruchą. Nagle my, ludzie (nowo przybyły gatunek, nie poddający się już systemowi samoregulacji przyrody), osiągnęliśmy liczebność, technologię i inteligencję, które dały nam ogromną władzę. Teraz to my dzierżymy w ręku pędzel malarski." [Daniel C. Dennett, Odczarowanie. Religia jako zjawisko naturalne, War. 2008, s. 417]

Co moim zdaniem należy odczytać tak: "I kto tak naprawdę jest Wielkim Demiurgiem durnie?!"
Inna sprawa, że mamy z tego powodu przechlapane tu na ziemi.

Granica mnie

Matka moja ma znajomego, który kiedyś pracował w państwowej agencji. Pracował dopóki nie zmienił się rząd, który jego i setki jemu podobnych wyrzucił na pysk, żeby zwolnione w ten sposób posady podarować swoim zaufanym i lojalnym co jest standardowym procesem istoczenia się demokracji w naszym i wielu innych krajach. Gościu przeszedł załamanie nerwowe ale jakoś się pozbierał ponieważ okazuje się, że kompetencje i znajomości jakich nabywa się będąc na topie bywają ponad układowe jeśli tylko życzliwy nam przyjaciel sam okazał się ponad układowy i przechrzcił się wiarygodnie, zachowując stołek. Znajomości w każdym razie procentują. No więc okazało się, że znajomy owego znajomego jest w jakimś wymiarze odpowiedzialny za rekrutację ludzi do obsadzania stanowisk we władzach lokalnych z ramienia partii rządzącej. Co więcej cierpią oni na dokuczliwy deficyt kandydatów na te stanowiska, które są w gruncie rzeczy bardzo atrakcyjne: dobra płaca, cały etat, pełny pakiet socjalny, normalne 
godziny pracy czyli wszystkie uroki budżetówki a twoim zadaniem jest przyjmowanie i weryfikowanie wniosków oraz wklepywanie bzdetów do komputera. Dwa warunki: wyższe wykształcenie i odpowiednie sympatie polityczne. No i tu, z inicjatywy matki, wypływa moja osoba. Gość chwyta w lot, od razu wykonuje telefon i już mam umówione spotkanie, wszystko będzie cacy. Ja dowiaduję się o wszystkim tego samego dnia i nazajutrz mam iść i rozmawiać. Nie poszedłem i mam dokumentnie przejebane. Że dłużej tak nie mogę, że nie damy rady, że nie chcę pracować bo myślę to a to i żyję w wydumanych realiach i o co mi do diabła chodzi? Wytłumacz. A ja nie mogę wytłumaczyć. Faktycznie tu można nagiąć, tam przemilczeć, nic tak naprawdę nagannego i ja też wiem, że nie miał bym cienia wyrzutów sumienia gdybym skłamał, że głosowałem na odpowiedniego małpiszona jeśli dotyczyłoby to tak błahej sprawy. Nie doświadczam konfliktu moralnego, nie boję się pracy, nie jestem leniem i odczuwam silny dyskomfort powodowany brakiem prawdziwych dochodów ale wobec tej właśnie propozycji z miejsca przeszywa mnie wstręt. Wobec tej i wielu jej pokrewnych prac biurowych. Ogromne nieszczęście jakie się z tym wiąże to nieprzekładalność tego wrażenia na język osoby, która go nigdy świadomie nie doświadczyła. Mamuśka już ze 25 lat pracuje w biurze i dla niej mój wstręt jednoznaczny jest z pogardą. Gdy mówię, że są różni ludzie i jednym to odpowiada a innym nie to ona słyszy, że ja jestem "ponad". Moja bezsilność polega na tym, że w pewnym sensie jest to prawda ale kurewsko niewyrażalna w prosty sposób. Tak, gardzę pracą biurową, urzędową czy korporacyjną tylko jak wyrazić fakt, że nie jest to jednoznaczne z żywieniem pogardy wobec ludzi którzy takową wykonują? Wniosek o deprecjacji tych jednostek (a może tych mas) narzuca się samorzutnie i chyba też nie bezpodstawnie. Chodzi o to, że ja faktycznie cenię ich niżej niż artystów czy intelektualistów (ale to tak tylko rzucone przykłady) ale ta ocena potrzebna jest mi do zarysowania niezbywalnych różnic społecznych, które nie przekładają się na mój bezpośredni stosunek do nich. Spełniam jakby wymóg (skąd on pochodzi?) dookreślenia swojej tożsamości względem innych podmiotów. Dokonuję w tym celu pewnego wartościowania, którego pułapką jest sprzężenie z nim wrażliwości drugiego podmiotu na urazę. Jak mogę skutecznie powiedzieć: owszem cenię Cię niżej niż członków takiej a takiej grupy ludzi (zazwyczaj jest to również odczytywanie jako: - niżej niż siebie), ale ta ocena jest bez znaczenia dla naszych relacji. To taka ocena niehierarchizująca jest, zrozum". To fikcja z tym niehierarchizowaniem oczywiście. Trzeba więc uświadomić drugiej osobie powszechną konieczność hierarchizacji i uświadomić bezzasadność zjawiska obrażania się. Czy jest to jednak możliwe w kręgu tych wartości oraz osób, które pretendują na równych prawach do miana najwyższych, najważniejszych? Wydaje się, że w przypadku takich fundamentalnych wartościowań nie sposób nie ranić. Prób rozwiązania dylematu należy doszukiwać się w odpowiedzi na pytanie: na podstawie czego owe osoby umiejscawiają się w pozycji pretensji do bycia najważniejszymi? A no z chorób kultury to wynikło wszystko i przydałby się tu Nietzsche, żeby to wszystko ładnie rozkminić. Nie mniej jednak, w przypadku wyjściowego, mojego dylematu i jemu podobnych sprawa jest niewytłumaczalna. To bezsilność filozofa w komunikacji z niefilozofem. Z drugiej strony prostych argumentów też użyć nie mogłem chociaż są w gruncie rzeczy prawdziwe: że już dawno postanowiłem nigdy nie pracować z biurkiem, że nie chcę codziennie rano wstawać kurwiając na życie marnowane w narzuconym kieracie, że to wszystko rozumiem i szanuję ale nie mogę się przemóc bo to dla mnie jak śmierć - to wszystko jest równie niezrozumiałe jak dywagacje aksjologiczne do których by się z resztą musiało ostatecznie sprowadzić. Wszystko zmilczałem więc, bardzo bezsilnie. Granice siebie. Tą zidentyfikowałem już dawno ale wciąż mnie torpeduje: nie potrafię działać wbrew sobie, swojemu niewysłowionemu Ja i nie potrafię tego w żaden zrozumiały sposób zakomunikować ofiarom takich stanów mojego ducha. Tichy mnie rozumie i jest to nieprzypadkowe bo rozumiał mnie też Tołstojewski - Mitia Karamazow, bracie.