Mój Proust

Nie przepadam za poezją. Nie przepadam zwłaszcza za tą we współczesnym wydaniu. Wydaje mi się ona albo zbyt wulgarna albo zbyt przeintelektualizowana, przez co pozbawiona finezji. Brak środka. Czasem mam wrażenie, że siedząc ujarani w którejś z filii gadamy z Moreirą bardziej poetycko niż większość tej poezji której jestem ostatnio odbiorcą, a jeszcze jak Mc ma dobry dzień to już na bank. Może jednak mylę błyskotliwość wypowiedzi, dobierania słów, z tym czym jest poezja w istocie, ale jeśli mylę, to nie wiem czym poezja jest. Nie o tym miałem pisać a od tego tylko zacząć. Cenię sobie bardzo wdzięk w wypowiedzi literackiej, piękno płynące z trafności dobrania wyrazów, umiejętne zagranie barwą wyrazu pisanego, celne metaforyzowanie. Odkrywam to jednak w prozie. Istnieje proza, która łączy w sobie swoje cechy z tym co najpiękniejsze w poezji i wiemy o tym wszyscy doskonale bo w szkołach nas tego uczono. Taką prozę pisał właśnie Marcel Proust. „W poszukiwaniu staconego czasu“ jest zazwyczaj kojarzone ze swoją siedmiotomową opasłością, więc „gdzie tu liryka?“. Na każej stronie, drogi przyjacielu. Proust był geniuszem. Napisał dzieło w formie wspomnień, które przeplatają się ze sobą, tworząc historię wielu osób, związków, rodów, całej Francji, sztuki; pojedyńcze wątki powracają, inne giną bezpowrotnie, jeszcze inne trwają w wątkach które z nich wyniknęły i tak przez tysiące stron książki, przez dziesiątki lat akcji książki. Odkąd zacząłem to czytać unikam wszelkich jego opracowań, ale pamiętam jak przed jego zaczęciem natykałem się w książkach filozoficznych na wzmianki o „W poszukiwaniu“. Pamiętam, że zwróciłem uwagę na to, że dla każdego książka ta była o czym innym. I to jest również poetyckie. Książka ta jest: o czasie, o przemijaniu (rzecz dzieje się w wyraźnym końcu pewnej epoki, czyli na przełomie XIX i XX wieku), o arystokracji francuskiej, o twórczości czy może tworzeniu (bohater jest młodym pisarzem, który ma zacząc pisać, ale jakoś nie może), o sztuce (książka bogata w analizy malarstwa czy dzieł muzycznych), o miłości, o lenistwie, o zazdrości, o homoseksualizmie i postrzeganiu go w ówczesnym czasie, a mówiąc ogólniej jest świadectwem sposobu myślenia i światopoglądów inteligencji tamtego okresu, o naturze ludzkiej oraz o ludzkiej egzystencji (ciekawe czy ktoś pisał o filozofii Prousta, przecież to taki egzystencjalizm jest, jaki tylko Francuz lub Rosjanin mógł spłodzić, z tym że ten pierwszy nie potrzebuje do tego Boga), itd. itd. bo w 7 tomach można sobie pozwolić na wiele. Ale „W poszukiwaniu“ to przede wszystkim popis metafor. Można otwierać którykolwiek tom na chybił trafił i zaczytywać się w pięknie sformułowań. Ten gość nie pisze, on maluje piórem, ale nie kiczowate krajobrazy, interesuje go przede wszystkim człowiek. Bawi się w psychologa, wiedząc jednocześnie jak mało ogólników można powiedzieć na jego temat. Próbuje opisać esencję wiedząc, że to egzystencja ma pierwszeństwo. Pisze długo, rozwlekle, czasem w sposób bardzo złożony, wymagający postoju, powrotu, głębszego wglądu. Szkoda, że czas takiego sposobu pisania już minął, że ważne jest szokowanie, epatowanie wulgarnością, głupotą, a wszystko w pośpiechu, w formie „pigułkowej“, skróconej. Myśl potrzebuje czasu. Refleksa wymaga powolności a dziś na powolność nie ma miejsca. Trzeba czytać szybko, kompresując ile wlezie, a co wartościowe przemyka jak film oglądany na podglądzie. Powolność to moja odpowiedź na stan dzisiejszej kultury.