Bękarty

Nadinterpretacja - zjawisko fatalne, irytujące, powszechne, mój prywatny konik. Lubię ku własnemu zadowoleniu śledzić ją i demaskować przy każdej okazji i wydaje mi się, że hartem jestem w tej materii. Straszne dyrdymały, niektórzy potrafią w przesadnym zachwycie nad sztuką i literaturą wygadywać przypisując twórcom role wieszczów, mesjaszów, cudów na patyku, kwantyfikując zasięg dzieła najogólniej jak się da, najczęściej trywializując je przy tym okrutnie. Niebezpieczeństwo nadinterpretacji to cień dzieł kultury popularnej zwłaszcza bo im większy tłum tym ławiej o erupcje bezkrytycznego entuzjazmu. Już całkiem najsłabiej jest z tworami i twórcami z etykietą "kultowy". Quentin Tarantino jest kultowy. Nie pałam sympatią do tego wyświechtanego sformułowania i nie chce mi się tłumaczyć jak je rozumiem ale jeśli coś faktycznie jest "kultowe" to filmy Quentina na pewno mieszczą się w tej kategorii obok Gwiezdnych Wojen czy Czasu Apokalipsy albo książek Tolkiena czy komiksów z Hellboy'em itp. Nadinterpretacja polega na tym, że w każdym szczególe dzieła doszukujesz się symboliki, która w jakiś skryty sposób komentuje rzeczywistość, przedstawia poglądy autora w kwestiach kontrowersyjnych albo szczegóły jego biografii, że jest jakiś sens, do którego dotrzeć może tylko bystry znawca tematu. No i tak zmyśla się te sensy i produkuje fantasmagorie. Quentin jednakowoż szczwanym lisem jest od samego początku twórczości swojej bo jako fanatyk kina rozpoznał doskonale ten mechanizm i spopsuł go. Jak? Ano faktycznie nasycając swoje filmy dziesiątkami symboli i odniesień do wszelakich zjawisk kultury w każdej jej odsłonie i momencie historii a symbole te są mniej lub bardziej wyraźne i wciągają w grę i rozpoznane łechcą próżność fanów.

No więc jak się rzekło poszliśmy szeroką pakietą na Inglorious Basterds. Przełomowa sprawa bo po pierwsze było nas siedmioro a po drugie premierowy pokaz to był. Z Tichonem w kinie bywamy, owszem, nierzadko ale zawsze wybieramy początek tygodnia żeby ludzi nie było, żeby można było sobie miejsce na wyluzie wybrać i odprężyć się najlepiej na zielono a w tym nadmiar ludzkości przeszkadza mocno raczej. No a tu siedmioro nas i pełna sala oprócz tego i wszyscy na surowo. Gites. Na prawdę fajnie a bałem się strasznie, że chamówa będzie, i że będzie popkornem jebało jak z nory trola co lubi jebany popkorn. No ale rozczarowanie też wielkie: nie ma żadnej promocji, żadnych gadżetów (na przykład smyczy SS jak skwitowała moja Celebrytka), słodyczy darmowych ani przebranych bileterów - NIC. Więc dzieło w sosie własnym zostało podane bez przystawek. Tak zaczarowanej sali nie widziałem dawno - może tylko my na surowo byliśmy jednak ale to chyba raczej zasługa projekcji na miarę astralnej. Ciekawe w kit, wciągające ale jednocześni nie próbujące kłamać, szczere, świadome dzieło. Przede wszystkim śmieszne w ten charakterystyczny sposób bo nie da rady do końca powiedzieć, że filmy Tarantino to komedie a jednak śmieszą jakimś takim współczesnym tragikomizmem chyba. Niektórych śmieszą z kompletne innych powodów niż ogół czego najlepszy przykład dał Mc Raper polewając w głos i siejąc lekką konsternację bo nie raczył pozostałym widzom tłumaczyć co akurat było w danej scenie śmiesznego ale z urokiem to robił niewątpliwie. Brawa były na koniec. Nieśmiałe bo nieśmiałe ale jednak to brawa w kinie co nie zdarza się często jeśli akurat nie ma na sali autora i nie klepie się go po pupie na jakiejś warszawskiej sztampie. Najlepsze, że ludzie gadali. Ten film rodzi nie cierpiącą zwłoki, emocjonalną dyskusję - o to chyba kurde chodzi nie?

Quentin pyta: co byś zrobił gdybyś stanął w obliczu absolutnego Zła i mógł je unicestwić strzelając drugiemu człowiekowi w twarz patrząc mu w oczy. Takie pytanie i scenariusze takiej akcji tworzył sobie pewnie każdy wrażliwy na zło człowiek. Każdy bo kontemplacja zła musi na pewnym etapie przywieść do bezradnego wkurwienia, świętej nienawiści i trzeba jakoś ten moment przekroczyć i odpowiedzieć sobie na pytanie: co bym zrobił? No i można sobie tak odpowiedzieć, że: tak, zrobił bym to. Joseph Conrad nauczył nas w liceum, że to raczej tak nie działa w obliczu realności. No więc Quentin odpowiada, że niestety ale żeby pokonać zło w taki sposób trzeba pójść na hańbę brudnego kompromisu z innym złem - wszechobecna aktualność tego zjawiska okropnie mnie wzrusza. Ale Quentin nie chce nas pogrążyć w beznadzieii. To na prawdę niesamowite ale ten typ mówi jak wyjść z twarzą z tego śmierdzącego dilu. Trzeba po prostu nazwać go po imieniu. Przyznać, że to gówno, ale jeśli chcemy ze złem poradzić sobie na skróty a czasami sytuacja tego wymaga, to jest to gówno konieczne a my skalaliśmy się konszachtami z nim i jest to hańba. Może taka uczciwość nas zbawi, może nie ale jest ona naszym w tej sytuacji obowiązkiem.
W ten sposób Tarantino usprawiedliwia też swoją twórczość i w niej swoją fascynację przemocą, brutalnością, morderstwem. Mówi on: mogę to pokazać, mogę się w tym niezdrowo babrać bo otwarcie się do tego przyznaję i nie oszukuję, że to nie jest zło. Tylko taki obraz przemocy może być terapeutyczny a nie inspirujący do dalszej przemocy. Nie wiem czy to prawda.
Ostatni duży wątek to rola sztuki w walce ze złem. Gdy padało hasło, że po Oświęcimu nie można pisać już wierszy chodziło o to, że ubieranie absolutnego zła w metaforę łagodzi jego doświadczenie i oswaja z nim a to wielka krzywda dla ofiar tego zła i dla przyszłych pokoleń, które w ten sposób pogodzą się z nim i przyznają mu rację bytu. To samo mówi Tarantino - jeśli sztuka ma pokonać zło to musi spłonąć razem z nim stając się relacją ze zdarzeń. To dyskusyjna teza. Sztuka jest przecież najlepszym kanałem komunikacji bo przez metaforyczne obrazowanie uderza bezpośrednio w emocje i w ten sposób najlepiej niesie w świat nowinę o istnieniu zła i jego kolejnych emanacjach. Najlepiej również tą wiedzę konserwuje, na wieki. Czy sztuka ma walczyć ze złem czy raczej ma je demaskować i "wystawiać" na strzał jakimś innym narzędziom społecznym?
W filmie refleksja ta pojawia się poprzez odniesienia to historii kinematografii. To najfajniejsza zabawa jest, którą funduje szanowny reżyser - na pewno pojawia się Ojciec Chrzestny, Pies Andaluzyjski, Dyktator, Parszywa Dwunastka musiała być inspiracją, oczywiście sporo westernu jest i bankowo kilka innych świetnych odniesień, których nie sposób wychwycić nie będąc fanem kina jako takiego. Dlatego też do Bękartów Wojny trzeba będzie wracać co jakiś czas z nową wiedzą i wyłapywać te kąski ku samozadowoleniu i próżności w swoim obyciu. Dodatkowo polecam zainteresowanie się pełną obsadą bo kryje ona w sobie kilka miłych niespodzianek.
Jeszcze jedno - w końcu autorski film a nie pieprzona adaptacja. Niechże literatura na papier wróci już. Fajnie było ale sztuka pisania scenariuszy to piękna sztuka i może już dość przepisywania książek na dialogi.

O tak można polecieć właśnie z tym filmem. Po za tym jest tam sporo wtrętów czysto reżyserskich gdzie Tarantino olewa przekaz i detale i robi po prostu to co lubi, co mu się tam uroiło w tej krzywej wyobraźni i to w porządku jest chociaż może najpierw drażnić bo to takie z dupy sceny są. Zajebista obsada, bombowa muzyka, nic dodać, nic ująć. Szacun Quentin, myślę, że możemy Ci nadać honorowy tytuł członka JZD. Pokój.