Prawie jak "Bal u Senatora" tylko bardziej optymistycznie i w lokalnym wymiarze. Dla Agatki.

Wczoraj miało miejsce oficjalne otwarcie nowej lubelskiej knajpy. Otwarcie było z pompą, dla Vipów, dlatego nikt nas imiennie nie zaprosił, ale i tak przyszliśmy. Niestety Moreira musiał iść do domu, gdyż dziś miał ważną rozmowę zawodową. U boku Piżamowej i Bździcha, po dopalaczowym kopniaku i kilku browarach poszliśmy zadać szyku na jaszczurzym bankiecie. Przybyliśmy już po częściach oficjalnych i artystycznych, ale w dobrym momencie: większość już była zdrowo najebana, część gości wyszła, koleżanki nasze za barem. Na wyluzie więc przesliśmy przez salę główną i nim ktokolwiek z nas kupił sobie browar już szamaliśmy z pańskiego stołu. Wiadomo, z pańskiego za darmo smakuje najlpepiej. Vipy już nam troche zeżarły ale na szczęście nie wszystko. Z Bździchem rzuciliśmy się na jakiś śmierdzący ser (śmierdzący w przypadku sera znaczy wypasiony), Piżamowa skupiła się na paście z tuńczyka. Był jeszcze łosoś na takich ciastkach i pomidory z sosem serowym i wogóle szama nie z tej ziemi. Byla to pora kiedy ujarany mózg wysyła meila do żołądka o rozpoczętym procesie gastrofazacji. Ten z kolei odsyła do bani Re, że przyjął, co powoduje, że mózg przechodzi w stan spoczynku a całością zawiaduje żołądek. Musieliśmy wyglądać strasznie bo przechodzące Vipy patrzyły na nas dziwnie. Niektóre nawet komentowały: "panowie spokojnie, zapłacone" powiedział jeden z człownków pewnego znanego kabaretu. Nie było to miłe, gdyż nie zauważył Piżamowej Agatki. (Swoją drogą żeby nie zauważyć Agatki trzeba być albo ślepym albo gejem). Próbowałem ripostować ale poszedł dalej a mi wypadł tylko kęs z gęby, więc już nie próbowałem jej otwierać  w takich prostackich celach. Najedliśmy się do syta, po czym udaliśmy się do baru po piweczko. Za to już zapłaciliśmy. Zasiedliśmy wygodnie w sali na dole, niedaleko nas był duży stolik Vipów, ale my udawaliśmy że nas to kompletnie nie zraża, bo w sumie nas nie zrażało. Potem przyczłapał Mc, potem Bombello z jakimś ziomem, pózniej Mały Drwal się zjawił, nasze koleżanki zza baru z nami posiedziały, chłopak jednej z nich również był, czyli w sumie rozkręciliśmy całkeim uczciwy melanż alkoholowy. Wkoło łaziły najebane Vipy - Vipy przez cały nasz tam pobyt bardzo miłe były - my też coraz bardziej zaczynaliśmy orbitować, aż wkońcu wylądowaliśmy w zawsze otwartej i gościnnej bazie kosmicznej przy Miliardalatświetlnych 15. 
W sumie to samego lokalu nie chce mi się komentować. Były już tam imprezy, niektore nawet opisane na niniejszej witrynie, a teraz po odmalowaniu postanowili zrobić oficjalne otwarcie. I może to i dobrze, bo może to zapewni im reklamę na początek, chociaż target chyba troche zły sobie wybrali. Ja bardzo wierzę w to miejsce, i mam nadzieję, że ktoś tego nie spierdoli, choć już na początku widać pewne fragmenty które aż się proszą  do spierdolenia. Czas pokaże...

Biali nie potrafią tańczyć

Nowy rok akademicki się rozpoczyna, studenci zjeżdżają do Lbn z całego świata i chcą się bawić. Klubów Ci u nas dostatek więc mam propozycję dla królowych i królów parkietu, kuduro:

mój Dukaj

Dobrze mieć kogoś, kto zna się na literaturze a przynajmniej ma o niej jakieś-tam pojęcie. Często jest tak, że ludzie sami z siebie zaczynają się specjalizować w jakimś gatunku, dlatego trzeba mieć wiele takich osób - od każdego gatunku jedna. Jest to poprostu ich gatunek ulubiony, innych raczej nie czytają, a z tego jedynego obczają wiele i chętnie to polecają, pożyczają, przekonują żeby nie powiedzieć indoktrynują. U fanów fantastyki jest to nasilone kilkukrotnie. W skutek takiej indoktrynacji wpadł mi przed laty w ręce autor o nazwisku Jacek Dukaj. Był to chyba 2003 albo 2004 nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że usłyszałem: "Synu, mam coś naprawdę dobrego. Musisz to przeczytać. To świetna fantastyka. I do tego filozofii tam dużo." Średnia to rekomendacja, ale wziąłem. Był to zbiór opowiadań "Xavras Wyżyn i inne fikcje narodowe" oraz powieść "Inne pieśni".
Zbiór opowiadań wziąłem z lekkim dystansem, gdyż nie przepadam za tą formą literacką. Dukaj od razu jednak mnie oczarował. Opowiadania są w dziedzinie SF bardzo popularną formą literacką. Środowisko to skupia się wokół różnych czasopism, w których publikuje się te krótkie formy. Najczęściej polega to na zachwyceniu czytelnika pomysłem (bo cóż można powiedzieć na 30 stronach?). Pomysłami w "Xavrasie" Dukaj miota jak Majewski młotem (nie Stefan, bo Stefan Majewski sam jest młotem): tytułowe opowiadanie to historical fiction - wizja Ziem Polskich, chyba mniej więcej na początku XXI wieku (nie pamiętam), które po nieudanym manewrze Piłudskiego z 1920 (czyli taki cud nad Wisłą bez cudu - wizja Matki Boskiej Śniętej - zaspała i nie cudotworzyła - tego o Bozi nie ma w książce, musiałem sobie ulżyć), są wcielone do obcych mocarstw. Drugie opowiadanie to groteskowy proces tyrana, który wskutek mnogości doskonałych sobowtórów nie może być sądzony, gdyż zatarła się jego tożsamość. Trzeciego nie pamiętam, a czwarte jest zajebiste, nosi tytuł "Gotyk" i nie mogę powiedzieć o czym jest bo jak powiem to mogę powiedzieć za dużo.
Pamiętam wstrząs jaki wywarł na mnie ten zbiór. Dukaj, po za pomysłowością, ma dar swobodnego poruszania się po stylach, dlatego bez problemu wychodzi mu stylizacja na język XIXsto czy XXIwieczny. Poza tym umie stworzyć zarówno ciekawy, naturalny dialog jak i "namalować" duszne podziemia, w których zbiera się konspiracja antycarska (to w o konspiracji to w opowiadaniu "Gotyk").
Później przeczytałem jeszcze jeden zbiór opowiadań pt.:"W kraju niewiernych". Jak teraz przeglądam tę pozycję to wiele z opowiadań nie pamiętałem, ale na pewno warte uwagi są: "Irrehaare" - gracze zostają uwięzieni w wirtualnej rzeczywistości, która widziana jest oczami człowieka(?) który zjawił się w niej nie znając swojej tożsamości. "Ziemia Chrystusa" - obraz świata w którym Chrystus jest postacią realną, tak jak chciał tego Nowy Testament, tylko że na większą skalę i chyba go nigdy nie ukrzyżowali (znowu nie pamiętam). W tym świecie pojawiają się ludzie z naszego świata i to jest ciekawe. "Katedra" - nie trzeba przedstawiać. Jej ekranizacja Tomka Bagińskiego nominowana była do Oscara w 2003 roku - ekranizację polecam chyba nawet bardziej niż opowiadanie, jest naprawdę piękna.
Poza tymi zbiorami ukazały się jeszcze pojedyncze opowiadania: "Res Extensa" i "Córka łupieżcy" - takie sobie, choć jeśli ktoś chce mieć pełny ogląd twórczości Dukaja to koniecznie musi je przeczytać. Oczywiście "takie sobie" oznacza w tym przypadku nie powalające fabułą, gdyż w każdym dziele pana Jacka powalający jest pomysł.
Powieścią którą przeczytałem zaraz po "Xavrasie" były "Inne pieśni". To polecam szczerze każdemu (pamiętam jak pożyczyłem Redaktorowi i nie dał rady, Tusioru chyba też nie), ale warto to pocisnąć. Jest to świat stworzony na podstawie Arystotelesa: forma, materia, układ wszechwiata - wszystko jest jak u Stagiryty. Poza tym potężna fabuła, rozbudowane wątki, ciekawe postacie, intryga, słowem - dzieło kompletne (mój egzemplarz ma 626 stron i jest zalany czymś przez Tusiora, ale chętnie pożyczę).
W 2004 roku wydana została powieść "Perfekcyjna niedoskonałość". I tak jak w "Innych pieśniach" Dukaj popisał się swoją wiedzą filozoficzną, tak tutaj pojechał po fizyce nieklasycznej. Jak w "Innych pieśniach" napisał to wszystko tak, że nie trzeba bylo za bardzo kumać Arystotelesa żeby się wciągnąć, tak tu bez bogatej wyobraźni lub bez wiedzy fizycznej leżysz. Przyznaję się, że średnio ogarnąłem to dzieło. Planuję je przeczytać ponownie, ale może jeszcze dam sobie trochę czasu. Sam Dukaj mówi, że kiedy pisze książkę, to pisze ją dla siebie, a jak spodoba się komuś jeszcze to dobrze. Widać to doskonale przy lekturze tego dzieła. Nasycony jest neologizmami, pojęciami z dziedziny fizyki, pewnie mnóstwem pomysłów na daleką przyszłość samego Dukaja, i tam gdzieś powolutku, w tle, snuje się fabuła. Może jak to przeczytam za drugim razem i skumam więcej, to coś o tym napiszę. Nie dziś jednak.
W między czasie, a może wcześniej, pojawiły się jeszcze: "Czarne oceany", które nie powalającą i o których nie napiszę nic.
Ostatnia powieść sprzed 2 lat to jest Dzieło. "Lód" się to nazywa i hitem to było. Pamiętam jak chciałem kupić ją ojcu na Boże Narodzenie, to dostałem ją dopiero w połowie stycznia bo nakład się wyczerpał. Potężna to księga - 1045 storn i milion pomysłów i inspiracji. Rzecz dzieje się w pierwszej połowie XX wieku, w rzeczywistości, w której I Wojna nigdy nie wybuchła. Teren Rosji i Polski skuwa Lód, który właściwie nie wiadomo skąd się wziął. Ma on wpływ zarówno na fizykę, historię i logikę. Jeśli chodzi o tę ostatnią, to książka inspirowana jest zastosowaniem praktycznym logiki trójwartościowej Łukasiewicza a nawet chyba, wcześniejszym pomysłem Kotarbińskiego na temat czasu i wolności. Przeplatają się tu również wątki egzystencjalne - Heideggerowskie "się" i elementy kategorii "wstydu" Sartre'a, kryminalne - żywcem wzięty patent z pociągiem z Agathy Christie, no i oczywiście postacie historyczne: Rasputin, Piłsudski który jest kimś na wzór terrorysty, Tarski. Poza tym są dupeczki, są żarty (Dukaj dobry jest w żartach), jest troche rozwałki, a przede wszystkim jest wypasiona intryga. Problemem Dukaja jest to, że często ma pomysł ale jakby nie miał pomysłów pobocznych które w pełni korespondowałyby z pomysłem pierwotnym. Tutaj (w "Innych pieśniach" zresztą też) pomysły były dopasowane do siebie jak sample w "Skalpelu". Ciekawe jest to, że "Lód" miał być opowiadaniem. Są wywiady, w których Dukaj pytany o postępy nad nowym opowiadaniem odpowiada: "Rozrosło mi się do 200 stron i nie mogę skonczyć". No i skończył.... :]
Po przeczytaniu "Lodu" zastanawiałem się, dlaczego Dukaj nie wydał tego w tomach, przecież książka dzieli się na IV części, więc spokojnie można to wydać na dwa. Kiedy podzieliłem się tą uwagą z Żubrem, ten błyskotliwie zauważył, że rozmiary tej książki przypominają rzeczywistą bryłę lodu - przekonywujące, nie?
Jacek Dukaj jest z 1974 roku. Zaczął pisać kiedy miał 15 lat i prawie od razu zaczęli go publikować w "Fantastyce". Okrzyknięty był cudownym dzieckiem - typ ogarnia fizykę lepiej niż niejeden fizyk i filozofię lepiej niż niejeden filozof, ale co ciekawe, w jego książkach dostrzega się wiele wyluzu, który raczej nie kojarzy się z aroganckimi "ponadprzeciętnymi". Dużo jest elementów kulutry, jak choćby kluczowy motyw "Master of Puppets" Metalliki w "Czarnych oceanach", sam Dukaj mówi, że jara się Toolem. Mało tego, wogóle go mało jest w mediach. Istnieje w środowisku fantastycznym, ale poza tym to nigdzie (no móże oprócz "Polityki" - czterokrotnie nominowany do paszportu). Jest to jego świadomy wybór gdyż uważa, że pisarz jest od pisania (szkoda, że piosenkarze nie wiedzą że są od śpiewania a prezenterzy od prezentowania, a nie od nauki życia). Jest to gość, którego po przeczytaniu kilku jego książek, kilku wywiadów z nim, poprostu się lubi - nie chciałbym go spotkać bo za fajny w idei jest.
Otrzymał mase prestiżowych nagród, porównuje się go do Lema, został okrzyknięty jego następną, i tu mój głos w tej sprawie: Dukaj ma tyle wspólnego z Lemem co Dostojewski z Tołstojem: podobny czas, podobna tematyka, podobna przenikliwość i pomysłowość, dla laika to to samo, ale jak masz pojęcie, to po pierwszym zdaniu wiesz już co jest co i że jedno do drugiego nie jest sprowadzalne. Ktoś powiedział, że jeśli Lema rozumieć jako znak jakości, to faktycznie Dukaja można do niego porównać - zgadzam się. Mam jednak nadzieję, że Dukaj będzie pisał rozważniej niż Lem - uważam, że część pozycji Lema jest nieczytalna - i będzie bardziej intertematyczny.

http://dukaj.pl/ - polecam publicystykę i fragmenty dzieł beletrystycznych. No i wywiady też warto.

3.X.2009.sobota.17.30.CK.Sala Czarna.Lublin prof. Cezary Wodziński "O transie - Dostojewski"

Z radością zawiadamiamy, że w ramach Konfrontacji Teatralnych w Lublinie odbędzie się 6 już wykład prof. Cezarego Wodzińskiego z cyklu "Jak żyć?". Tym razem profesor opowie nam o Dostojewskim. 
Nie ukrywam mojego podniecenia, gdyż Dostojewski jest moim ulubionym pisarzem, którym zajmowałem się kilka lat i bardzo chętnie posłucham co ma do powiedzenia na jego temat tak znakomity filozof i wykładowca jakim jest prof. Wodziński. Zachęcam do wzięcia udziału w tym wykładzie nie tylko osoby zajmujące się filozofią  czy zafascynowane Dostojewskim. Z doświadczenia wiemy, że wykłady profesora są na tyle przystępne, że filozofowanie w jego wykonaniu przypomina opowiadanie, nie zaś sztywną rozprawę filozoficzną. Historia pokazała również, że te wykłady są doskonałym before-party przed dalszym sobotnim wieczorem. Do zobaczenia w sobotę o 17.30 w CKu. 

Efekt wieczoru spędzonego z McRaperem

Prawdziwy polski oldschool. Naprawdę warto posłuchać, choćby ze względu na rangę historyczną obu składów. Życzę cierpliwości. Byleby tylko wytrzymać pierwsze zwrotki, dalej samo idzie.

lud Cię wielbi

"Słowo na niedzielę" oraz B XVI w Czechach jak przed laty Święty Wojciech idący na Pogan

Po większości wesel śpię u mojej rodzinki. Mieszka tam moja kochana babcia i to ze względu na nią nie wracam od razu po wykonanej robocie do domu. Staram się przynajmniej tę godzinkę czy dwie, potowarzyszyć w dzień święty mojej protoplsastce. Wiem jak bardzo to lubi, ja lubię to niemniej, ale do rzeczy.
Nasze spotkania przypadają zawsze na okolice południa w niedzielę. Wtedy też babcia siedzi przed telewizorem, w którym na Programie Pierwszym odgrywają się dantejskie sceny. (Przymiotnik "dantejski" nie ma odnosić się tym razem do piekła Dantego, a bardziej do epoki w której Dante żył i z której literacko wyprowadził Europę.) Otóż emitowany jest wówczas program "Słowo na niedzielę" (jest też możliwość że program nazywa się inaczej, bądź też łączę ze sobą kilka programów, bo nigdy nie widziałem czołówki tego czegoś). Cóż tam się nie wygaduje!?
W wakacje np., w jednym z programów podejmowano problemu ubioru turystów odwiedzających miejsca święte: skandalem jest chodzić do kościoła w krótkich spodenkach, zagraniczni turyści to szanują a polscy nie i to jest złe. Przypomniałem sobie wtedy moją wizytę w Świętej Lipce, gdzie Jaszczury w krótkich spodenkach i klapkach, czy to narodowości niemieckiej czy polskiej, rzucały te euracze i złocisze na tace na remont organów a księża klaskali w ręce i mało się nie zesrali.
Tydzień temu, transmitowane były słynne Dożynki Prezydenckie. Miałem zaszczyt obejrzeć wywiad z Prezydentem i Pierwszą Damą - trzeba być naprawdę odpornym na doświadczenie, żeby przez tyle lat nie nauczyć się dawać wywiadów, mówić do mikrofonu, zapamiętać, że jak mówi jedno do jednego mikrofonu i jednego redaktora, to drugie ma milczeć a nie coś bełkotać pod nosem - słowem: wywiad Open Source i aNonim do Radia Świdnik przy tym, to był Czerwony Dywan.
No i dzisiaj to już był naprawdę duży format. Los sprawił, że musiałem wstać o 10. Z tą samą godziną rozpoczęła się transmisja wizyty miłościwie nam panującego B XVI w Czechach. Klaus go zaprosił, a ten pojechał. Jest to wielka misja, gdyż Republika Czeska ma 48proc. obywateli deklarujących swoją niewiarę - jest to chyba najwięcej na świecie. Benedykt opuścił więc Watykan, zawinął pod pachę Stolec Piotrowy i jak niegdyś Święty Wojciech na Prusaków, pojechał nieść Prawdę. Zapobiegawczo najważniejszą mszę, której byłem dziś świadkiem, odprawiono na Morawach, gdzie jest większy procent wierzących niż gdzie indziej w Bohemi. Również z odsieczą przyszła Czechom brać polska i tak udało się uciułać te 120tys wiernych Watykanowi.
Ciekawe, że komentatorzy zganiają prawie połowiczną laicyzację narodu na komunizm: to przez prześladowania Czesi odwrócili się od Prawdy. Znaczy to, że w Czechach nie obowiązuje zasada "zakazane jabłko smakuje lepiej", która sprawiła, że u nas jest jak jest. Co bardziej rozgarnięci badacze sprawy czeskiej wiedzą, że Czesi mają niemałą tradycję - sięgającą XVw. - w walce z Babilonem Watykańskim. Uważam za niefajne ze strony Czechów, że dają coś swoim północnym sąsiadom mówiąc: "ej Wy prymitywy, przyjmijcie tę jedyną wiarę. Jest naprawdę ok, a i w Europie będzie Wam lepiej." Po czym po ponad 1000 lat okazuje się, że uczeń kilkudziesięciokrotnie przerósł mistrza i kiedy mistrz może się skupić na sprawach ważnych, uczeń nadal pokazuje, że jest warty tego chrztu i że ten chrzest uprawnia go to rozrabiania w całej Europie, bo przecież Europa to Chrześcijańtwo, a państwo Chrześcijańskie to Europa.

Moje słowo na niedzielę: zeżarłem już pizzuche, teraz piję yerbuchę.

Znalezione na zaprzyjaźnionym blogu (http://audioterror.blogspot.com/) i spodobane:


Blog Counter

ok, nastąpiło przegięcie i trzeba je obśmiać a później pokłonić głowę w zatroskaniu. Nasz Blog Counter ma taką cechę, że pokazuje nam jakie hasło wpisane w googlach odesłało poszukującego na naszą stronę. Bardzo to fajna zabawka i dużo radości z niej wynikło no i plan był, że po czasie zbierze się najlepsze wpisy i opublikuje. I tak się plan planował, aż archiwum tych wpisów się przedawniło i najlepsze kąski przepadły i idea trochę też ale w tym momencie należy do niej wrócić chociaż na chwilę. Pewien "człon" nazwy JZD w połączeniu z "inteligencją" systemu google sprawia, że popaprańcy wszelkiej maści trafiają zaślinieni na naszą witrynę i przypuszczalnie doznają rozczarowania. Nie o tych chodzi co sobie po prostu zdjęcia ładnych pań chcą pooglądać bo to normalna sprawa ale o popaprańców. Oto kwiatek miesiąca:

"Cycki pietnastolatek"

Chyba możemy oficjalnie powitać na blogu pana Romana Polańskiego (dysortografia to częsta przypadłość artystów dużego formatu). Mam nadzieję, że będzie się Panu mimo wszystko podobało bo trochę tu o filmach rozprawiamy. Ale żeby nie było to dorzucę jeszcze kilka cukierków (zachowana oryginalna pisownia):

ruskie dupeczki

Dupeczki w rajtach

mlode palo ziolo

dupeczki wiersz

mamuski

wow dupeczka

mile dupeczki

ładne chlopaki ile majo lat 8

chinskie dupeczki

dupeczki na rowerach

dupeczki z ulicy

dupeczki nie ztej ziemi

panie które dają dupki

gorace dupeczki na drodze

telefony do kurw w sanoku prywatne

swawolne bzykanie

dupeczki z bochni

Mam tu paru faworytów ale głosowanie można by urządzić i dyskusjom pewnie nie byłoby końca. Za jakiś czas wpadną pewnie nowe propozycje.

Vroclove

Roklo - tak mój przyjaciel z Albionu kiedyś nazwał to miasto czytając jego nazwę po swojemu. Wrocław to bliska mi miejscowość bo jedna gałąź mojej rodziny wykiełkowała w jego cieniu na pobliskim zakręcie Odry więc zawsze odwiedzałem ją po drodze do przodków i w gościach u wujków. Odwiedzałem z częstotliwością roczną, później dwuletnią, trzy i tak co raz rzadziej i rzadziej i błądziłem tak czyniąc. Kiedyś Wrocław było po prostu dużym starym miastem a ja byłem za młody żeby patrzeć na niego w kategoriach potencjału jaki posiadał a gdy potencjał ten zaczął się realizować ja przyjeżdżałem zbyt rzadko by uchwycić dynamikę tych zmian i po prostu przyjeżdżałem za każdym razem do nowego miasta. Jak się zastanowić to nie jest to takie złe bo daje dobrą perspektywę. Jak obserwuje się zmieniające się miasto na bieżąco to umyka to co było przed. Na podstawie doświadczeń z Lublinem mogę to powiedzieć i tego jak dużego wysiłku i odpowiedniego nastroju potrzeba mi by przypomnieć sobie trolejbusy jadące środkiem deptaka jak jeszcze nie było deptaka. No więc traci się dystans z jednej strony albo przeżywa szok z drugiej. No i ja znowu szok.

Za sprawą Jiggah i Celebrytki mojej doszło do tej wizyty. Najpierw trochę było szkoda bo Babilon zlikwidował najlepszy pociąg do Wrocka i trzeba było busem a bus wygodny to nie jest. Ostatecznie nie było źle. We Wro o 4.15 się jest i się idzie do kwatery Jiggah co jest niedaleko całkiem od dworca i od zewsząd jak się okazało później. Ma szczęście ten nasz ziom bo mieszka w przedwojennym apartamentowcu tak ładnym, że no. Dominikańska galeria jest obok a jak się wie gdzie Dominikańska to już się człowiek nie zgubi a co więcej trafi wszędzie gdzie należy. Minilofcik młodzieżowy - w sam raz na filię JZD. Ciepłe powitanie, regenerujący sen i spacer nr 1. Pogoda, że lato, wszystkie narzecza angielskiego w około, miłość w powietrzu. Tu jest to, tam tamto, pamięć wraca mi dosyć szybko ale nawigację postanowiłem oddać w ręce moich drogich przewodników i człapałem sobie grzecznie gdzie mnie prowadzili. Karku mało człowiek nie skręci i oczu nie wypatrzy na te cuda cudowne wszystkie. Bardzo się turystycznie czuliśmy z moją Celebrytką ohy i ahy rozdając hojnie kolejnym cudeńkom architektury. Trasę nam Jiggah i jego wrocławska koleżanka Pumka wymyślili pierwszorzędną i absorbującą. Nad rzeką skopciliśmy lolka z miejscowego magicznego sklepu i mnie powyginało od niego bo dawno nie używałem zastępników ale ogarnąłem w sumie. Od tego momentu mogę błądzić we wspomnieniach trochę bo przestawiłem się na przeżywanie a nie rejestrowanie. Spacer był intensywny więc odprężyliśmy się aż do późnego wieczora lokal Jiggah bardzo odprężeniu sprzyja
i trudno się go opuszcza w gruncie rzeczy. Odwiedziliśmy więc zioma i brata w pracy i dalej
szwendać się po mieście. Nie do wiary ile tam można wyszwendać i ciągle coś nowego spotykać. Na Ostrów Tumski chciałem koniecznie bo tam romantycznie jest mimo, że same kościoły tam są czyli trupem bije. To jak było romantycznie to nasze. Po drodze na świętą wyspę przechodzi się trasą spacerową przez wyspę wyluzu. Mądrala jakiś wpadł na pomysł, że młodzieży to trzeba wyspę dać bo młodzież lubi się bawić a jak się bawi to wrzeszczy a jak będzie sobie wrzeszczeć na wyspie to nikomu to nie będzie przeszkadzać a w razie czego łatwo będzie ją spacyfikować. Dużo tam nastawiane ławeczek i gwarno i swawole. Knajp tyle, że nie wiesz do której jak z tym osiołkiem i żłobami co nie wiedział, z którego i zdechł(?). Byliśmy poszliśmy sobie na klubowy zaułek i na rynek pierwszy i drugi i w około rynku i razy jeszcze kilka na rynek i zmęczeni strasznie do domu. No wszystko pięknie tak, że hej. Miało być wino i film i chrupki ale pospało się towarzystwo.


Nie można powiedzieć, że się zrywa na
Jiggah miejscówce. Raczej celebruje się namiętnie i długo proces wstawania, żeby mała wskazówka mogła spokojnie dotrzeć do jedynki. Okoliczne zakupy, śniadanie i heja do miasta wydać jakieś pieniądze w końcu. Głównie o księgarnie i antykwariaty chodziło ale wstąpiliśmy też do sklepu z modą afroamerykańską bo wyprzedaż była. Znowu łazimy i ciągle odkrywamy nowe. Galeria Renoma, teatr, opera, brazylijski obiad, artystyczna kawa i co bądź do wieczora a wieczorem legalny dżoinciak. Co się trzeba naszukać tego sklepu to masakra. Schowany jak krasnal ale w środku nawet ruch i raczej źle się im tam nie wiedzie a przecież to środa była. Aaa, zapomniałem, że byliśmy dzień wcześniej w klubie Rura jazzowym - fajnie tam. No i środowy wieczór nie był średni. Umiemy się z Celebrytką zdystansować nie ma co. Obejrzeliśmy film co go dzień wcześniej nie obejrzeliśmy czyli Autostopem Przez Galaktykę - co za film! Trzeba będzie jeszcze raz zobaczyć i recenzję i rekomendację machnąć bo to zjawisko jest. Strudzeni turystyką usnęli snem sprawiedliwego.

Nie byliśmy w żadnym muzeum, kościele, ZOO ani galerii ale wycieczkę mieliśmy inteligencką. Ot i urok Wrocławia, że można go podziwiać nigdzie nie wchodząc za bardzo bo nie jest zajebany reklamami, szyldami i innym kolorowym gównem. Zamysł w tym wszystkim widać, zero sztampy, kiczu i przesytu, zero Krakowa. Jednocześnie jest nowocześnie. Oddycha to miasto i nie widać pośpiechu, przynajmniej w centrum. Perspektywy widać. Ładni ludzie mają co robić i nie muszą szukać kompromisów, żeby spędzić czas w miłych dla siebie okolicznościach. Co prawda w żadnym klubie nie zabawiliśmy dłużej ale weszliśmy do niejednego i opatrzyłem się trochę. W Lublinie każdy lokal stara się dogodzić każdemu i przez to większość jest nijaka a o uroku miejsc stanowią tylko ludzie - gdyby miejsca i ludzie byli lepiej spasowani i byłby większy poziom wysublimowania to można by w piątki wychodzić spokojnie na bro i nie spotykać jaszczurów, chamów i katujących katów. No a gdybyśmy mieli operę to już masa. Jak Lbn zostanie stolicą kultury to JZD domaga się wybudowania opery. I żeby więcej jazzu było. Kurde we Wro rządzi ta muza. Pokój. Śląsk i Motor zawsze razem:)

Dog Eat Dog - ewolucja

Zespół ten pierwszą swoją płytę nagrał 1993 a ostatnią w 2006. W sumie popełnił ich 5. Druga - "All Boro Kings" (1994) i trzecia "Play Games" (1996) były płytami przy których się wychowywałem. Szkoda, że wtedy człowiek dokładnie nie skumał o co chodzi z tym rapem. 

Pierwszy prezentowany poniżej klip pochodzi z płyty "All Boro Kings". Pamiętam, że płyta ta (wtedy jeszcze kaseta) została wydana w czarnej okładce i zielonej okładce, obie z taką koroną. NIe pamiętam jaka była różnica pomiędzy tymi wydaniami, ale pamiętam jaki to był wyziew. Człowiek w podstawówce średnio kumał muzę, ale wyczuwało się tę energię. Pamiętam, że słuchaliśmy tego w klubie w piwnicy. Był to jeden z pierwszych takich bandów i dziś wydawać się już może kiczem, ale wtedy w Polsce dopiero-ledwo-co  kiełkowało coś co za pare lat będzie sceną hip-hopową, a w Stanach już mieli saxofon, perkusję, rapera i jakiś reggae-owy wrzut w jednym kawałku. 

Pamiętam, że okładka kasety "Play Games" zrobiona była na wzrór kart baseballowych a członkowie zespołu stylizowani byli na sportowców. A może nie tylko baseball tam był. (dziwne że idea kartnie przyjęła się nad Wisłą).
Ten numer już jest ewidentnym punk-rockiem, którym jarałem się w 1997. Wtedy rządził Atomic Tv a ja pamiętam jak podobał mi się ten teledysk. Jak oglądałem go po raz pierwszy to naprawde miałem wczutę: czy ten ziomek zdąży?

Tego gówna nie znam. Znalazłem to jak przypominałem sobie 2 powyższe klipy. Brzmi to jak żart, albo jak muza którą zrobili dla córek ziomów, którzy zaliczyli wpadkę na imprezach z ich muzą w 1994. Teraz owoce wpadek z lat 90ątych są już nastolatkami, a ta piosenka o lecie jest w sam raz dla nich:

Erykah na freestylu

To, jakby ktoś miał wątpliwości czy ta Pani potrafi rymować:


Nocna gastrofaza, czyli do czego może się posunąć człowiek, kiedy jest naprawdę głodny.

W poniedziałek jadłem w yeszburgerze, we wtorek w Alshamie, więc w środę czas było samemu coś sobie przygotować. 
Z obiadu został mi makaron razowy: dobrze wygotowany i dobrze sklejony. By nie tracić czasu nie podgrzałem go. W lodówce obok mleka dojrzałem resztkę sosu czosnkowego z Express Baru, kupionego do poniedziałkowej, obiadowej pizzuchy.W mojej lodówce wiele nie ma, ale i oliwki jakimś cudem się znalazły - też z obiadu chyba zostały. Te trzy składniki umieściłem na tależu, również poobiednim, dzięki czemu smak obiadu przeniósł się na makaron. Kroimy sklejony makaron, maczamy w sosie, zjadamy i zagryzamy oliwką. Te smaki naprawde doskonale się uzupełniają.

3 dni, 3 filie - Rok Spontanicznych Odwiedzin rozpoczęty

Ten tydzień jest tygodniem inspekcji JZD. Moreira pojechał w delegacji by sprawdzić jak ziarno JZD kiełkuje na zachodnim gruncie. Ja postanowiłem w tym czasie sprawdzić jak działają nasze struktury na mieście. Wram z Tusiorem przez 3 dni wizytowaliśmy nasze filie. 3 dni, 3 filie:

DZIEŃ I - Filia pod Lasem.
Filia prowadzona przez Bździcha. Byłem tam dotychczas z 10 razy i za każdym razem byłem w podobnym stanie. To miejsce to masakra jakaś, bo i gospodarz lubi być gościnny dla swoich płuc jak i dla płuc swoich gości. Lubię tam bywać tym bardziej, iż jest to najbardziej młodzieżowa z naszych placówek. To tam zrozumiałem, że mam talent do Fify 2009. Każde palenie Pod Lasem łączy się z ostrą komputerową sesją i ostrym pierdolnięciem w banie. W połączeniu daje to często straszne konsekwencje, jak np. schiz że gra się zawodnikiem kolegi a nie swoim. Ostatnio: wiaderko, dwa baty i na dobicie rura. Zawsze tam jest też Piżamowa Agatka, ale tym razem Bździch zamienił Ją na Cartoona - typ jak z kreskówki - zabija. Minus tego miejsca jest taki, że daleko jest, ale na szczęście w pobliżu zawsze jest Mc Raper, któremu nie straszne straszne stany przy prowadzeniu Corsarza.

DZIEŃ II - Tymczasowa Filia u Nigro.
Właściwie to można powiedzieć, że jest to filia filii u Tusiora, która znajduje się przecznicę dalej. U Nigro bywamy rzadko, chociaż ostatnio wizyty nasiliły się, a to ze względu na stan zdrowia zioma. We wtorek spontanicznie odwiedziliśmy go więc z Tusiorem. Bardzo miłe miejsce: z balkonem i ładnym widokiem na Czechów, komp pod ręką, więc rozrywkujemy się tam teledyskami, no i dobry sprzęt. Sam gospodarz pełen ciekawych historyjek ze świata sportu, i tu dygresja: odwiedzając filie, jeśli byliśmy jeszcze w stanie, rozmawialiśmy na temat naszej witryny, na temat tego co jest fajne a czego brakuje i tu Nigro zauważył, że za mało sportu jest.... myślę, że dopracujemy z redaktorem Moreirą ten szczegół. 

DZIEŃ III - Filia w Wysokim Domu.
Wczoraj kiedy zrobiliśmy się na Mialiardalatświetlnych, przenieśliśmy się na końcu do Wysokiego Domu. Jest to filia z niemałą tradycją: to tam dowiedzieliśmy się o śmierci Michaela Jacksona. W Wysokim to ja naprawde lubię się betonić, prawie tak bardzo jak na Miliarda. Jednym  z powodów są winyle. Zawsze słucha się tam oldschoolu z różnych gatunków i z różnych momentów dawności (wczoraj słuchaliśmy Doorsów, przy czym "The End" przesłuchaliśmy całe w zwolniony tempie - trwało to wieczność, ale jak zauważyła Mały Drwal: "wokal tego typ brzmi jeszcze głębiej"). Głównym powodem powodzenia jakim cieszy się u mnie to miejsce jest oczywiście Żona z Pokoju Obok, niewątpliwa ozdoba tej placówki. 
Minusem jest cieknąca woda. Wczoraj cała kuchnia i łazienka były pod wodą. To dziwne uczucie oddawać mocz stojąc po kostki w lodowatej wodzie na lodowatej podłodze. 
Wczorajszy melanż łączył się również z małym świętem, gdyż otwieramy nową filię u Małego Drwala - nie wyraziła jeszcze aprobaty, ale decyzja została już podjęta. Czekamy jeszcze na sprowadzenie się Drwala na swoją nową posiadłość i ruszamy na całego. 

Przez te 3 dni nie odwiedziliśmy wszystkich przyjaźnie nam nastawionych miejsc. M.in. nie byliśmy U Tusiora czy w filii na K. Cieszymy się jednak, że to co zobaczyliśmy jest naprdawdę obiecujące. Przekonaliśmy się, że melanż trwa cały czas i nic nie jest w stanie go zatrzymać. Filie stare mają się bardzo dobrze, filie nowe właśnie powstają, a nam pozostaje mieć tylko dużo siły i zaparzoną yerbe pod ręką. 

Rok ten będzie rokiem filii, bądź jak ogłosił wczoraj Mc Raper, będzie t0 "ROK SPONTANICZNYCH ODWIEDZIN". Spontaniczne odwiedziny charakteryzują się tym, że są spontaniczne i że spełniają cechy odwiedzin a nie np. nawiedzin. Podczas odwiedzin nigdy nie przychodzimy z pustymi rękami, nigdy nie siedzimy dłużej niż życzy sobie tego gospodarz, nigdy nie przyprowadzamy więcej osób niż się zmieści. Spontaniczność polegać ma tym, że wcześniej nie planujemy przyjścia do kogoś, jednak staramy się przynajmniej na 5min wcześniej zapowiedzieć się. Ot i zamiast łazić po klubach, knajpach, parkach i bramach, w tym sezonie będziemy łazić po filiach.  

Fisz Emade jako Tworzywo Sztuczne F3 "Sznurowadła" - Czy ktoś to jeszcze pamięta? Ja troche zapomniałem.

Czy ktoś pamięta jeszcze tę płytę? A ten teledysk? To już 7 lat. Przecież to wszystko wyjebane w kosmos jest conajmniej tak jak wczorajszy wieczór. Wcześniej u Nigro delektowaliśmy się tym co najlepsze i przypominaliśmy sobie Polski Rap. Później było tylko lepiej, ale klip w głowie został. Taki kopniak na nadchodzącą jesień.

F3. 2002r.
1. Zapomnij   
2. Superfrajer   
3. Dynamit   
4. Bez tytułu - utwór instrumentalny   
5. Narkotyk   
6. Niedopałki   
7. Warszafka   
8. Sznurowadła   
9. Portfel   
10. Bez tytułu - utwór instrumentalny   
11. Loff   
12. Bez tytułu - utwór instrumentalny   
13. Polityki   
14. Dynamit (m.Bunio.s Remix)  

Na bajku przez Lubelszczyznę na południowy-wchód, czyli Lublin-Chełm.

Sierpień się skończył, wakacji nadrzedł kres. Ci co mieli iść do szkoły poszli, Ci co mieli zdawać poprawki zdają poprawki, Ci co pracowali pracują dalej, a Ci co troche tego, troche tego, a troche tamtego, mogli jeszcze coś z sierpnia przemycić na wrzesień. 
Zawsze chciałem to zrobić ale jak z wieloma rzeczami które zawsze chce się zrobić mimo tego, że się bardzo chce, to zawsze pojawia się coś, czego chce się bardziej. Tym razem nic takiego nie mogło się pojawić. 
Trasa z Lublina do Chełma ma około 67km. Wydawało mi się, że jak pojadę nie trasą główną tylko czymś co w mojej wyobraźni przypominało linię prostą, to skrócę dystans do conajmniej 55km. Oczywiście miałem sprawdzić to dokładnie, kupić mapę, wyliczyć km, przygotować skróty itd. Nie zrobiłem tego, gdyż dzień przed wyjazdem sk0ńczyliśmy z Tusiorem półtoratygodniowy post i w piątek rano mój mózg przypominał plankton. Wsiadłem więc na bajka i pojechałem poprostu "na przypał". 
Wyjechałem o 14. Skierowalem się asfaltem na Mełgiew przez Świdnik. Trasa znana mi, ale nie do końca lubiana. Do Świdnika ruch jest spory, później mniejszy, ale do Mełgwi trzeba się liczyć z samochodami. Mełgiew ma w sobie coś urokliwego: może to ten śmigłowiec na wodzie, moge kościół, ale jakoś miło tam jest. I tu popełniłem pierwszy błąd: z Mełgwi należy się kierować na Jaszczów, ja zaś odbiłem na południe w stronę Podzamcza. Miałem nadzieję skręcić gdzieś podrodze by naprostować się na wschód, jednak nim się obejrzałem przywitała mnie wieża w Piaskach. Tu nadłożyłem już dobrych kilkanaście kilometrów, bo żeby nie jechać główną trasą musiałem znowu jechać na północ. By dodać pikanterii i tak średnio ciekawej sytuacji postanowilem zjechać z szosy do pobliskiego lasu, kierując się na azymut. Jak to w takich lasach bywa, raz droga jest, a raz jej nie ma. Jest to zajebiste uczucie, kiedy zapierdalasz radośnie po leśnej drodze, rozpędzony że hej, a tu nagle droga wyjeżdża z lasu prosto na pole a tam kaplica - trzeba wracać. I tak pobłądziłem po tym lesie, aż wkońcu wyjechałem do wsi zwanej Cyganką.  Skierowałem się na wschód. Dotarłem do trasy łączącej Biskupice i Łęczną, przeciąłem tę szosę i pocisnąłem dalej równolegle do torów w stronę Chełma. Tutaj kolejna niespodzianka bo tym razem skonczył mi się asfalt i pojawiły się łąki. Intuicja podpowiadała mi, że w pobliżu musi znajdować się rzeka Wieprz. Miejscowi wskazali mi miejsce, gdzie mogłem przedostać się na drugą stronę: był to most kolejowy. Bardzo fajnym uczuciem jest przeprowadzać rower przez most kolejowy wiedząc, że jeśli za chwilę przejedzie jakiś pociąg to zesrasz się ze strachu. Na szczęście przejechał chwile po tym jak zszedłem na twardy ląd - to był długi-towarowy pociąg. Dopiero dziś, z mapy, dowierdziałem się, że ta linia biegnie do Bogdanki i jest odnogą linii kolejowej z Lublina na Wschód. Nie wiem dlaczego nie pojechałem do konca wzdłuż tych torów, ale dobrze że wzdłuż nich nie pojechałem. 
Po zjechaniu z torów nie było w zasięgu wzroku asfaltu, za to piękne, sosnowe lasy i duuużo piasku. "Nie ogarniam tej kuwety" pomyślałem ze smutkiem i pojechałem na czuja w stronę, która mogła być właściwa a równie dobrze mogła właściwą nie być. Długo jechałem przez las - był to najpiękniejszy odcinek tej trasy. Są to lasy mieszczące się mniej więcej na północ od miejscowości Dorohucza, która znajduje się na głównej trasie Lublin-Chełm - lasy warte sprawdzenia, polecam.
Po jakimś czasie dojechałem do asfaltu, stamtąd drogami gminnymi do Chojeńca, a dalej do Siedliszcza. Tu już wiedziałem, że jest dobrze. Całkiem dobrze znam okolice Chełma i wiedziałem, że jestem już ok 20km od celu. W Siedliszczu popełniłem kolejny błąd, kierując się na trasę główną, zamiast na Cyców. Tu musiałem troche pozmagać się tirami i innymi transformerami. W Stołpiu odbiłem w lewo i już na wyluzie dojechałem do miejsca przeznaczenia. 
Jechałem 4.20h, To o jakieś 40 minut dłużej niż przewidywałem. Trasa jednak w więksości przyjemna i malownicza ale warta udoskonalenia. Polecam ją, jeśli ktoś ma nocleg w Chełmie, bo jest to troche za dużo by jechać w tą i z powrotem. 
Następnego dnia, w sobotę, powykopywałem na wykopkach i popracowałem w pracy. W niedzielę, pocisnąłem z Chełma do Raju. Tę drogę już wcześniej przemyślałem (poza tym zrobiłem ją w przeciwnym kierunku w 7 klasie podstawówki będąc), więc obyło się bez przygód: 3h świętymi, niedzielnymi drogami gminnymi - bezcenne. W Raju dłuuugi sen i w poniedziałek rano do domu: 2.5h po standardzie. 
Tak to pożegnałem się z przyrodą która jeszcze przypomina swój letni stan, chociaż jesień wdziera się już każdym zakamarkiem. Przez te 3 dni w siodełku zrobiłem jakieś 160km. Było warto, było piękie, było dobrze i prawdziwie. Mam nadzieję, że w tym roku, już w aurze czysto jesiennej, uda się jeszcze troche pojeździć na dalsze tripy. Może jakiś szerszy wypad CBC, w jakimś szerszym gronie? 
Póki co cieszmy się miastem i tym czym nas hojnie obdarowuje:
-Odpal fife.
-Co Ty, chcesz palić z rury?
-Mówiłem o grze.

Bierz cukierek i milcz

Tekst z Dużego Formatu. Naprawdę warto poświęcić dłuższą chwilę:

Święte Wkurwienie

"Trzeba wyrżnąć połowę ludzkości ale pozostali będą szczęśliwi" - jakoś tak mówi Gryziak z Dziejów Jednego Pocisku Andrzeja Struga, w filmie Gorączka grany przez młodego Bogusia Lindę, w którego ustach brzmi to lepiej niż brzmiałoby w ustach niejednego dyktatora. Zły taki jestem przysięgam i przysięgam, że nie podoba mi się ten świat a to co najbardziej mnie ostatnio rozpierdala to praca. Mniejsza z tym co robię bo tu chodzi o paradygmat pracy obowiązujący w naszej strefie klimatycznej. Kiedyś słyszałem o ludziach, którzy domagają się prawa do niepracowania i sobie podśmiechujki z nich robiłem a teraz wiem o co na prawdę chodziło. Dlaczego wszyscy zgodziliśmy się na to, żeby robienie czegoś czego się nie lubi traktować jako konieczność społeczną? Więcej, ta konieczność została wyniesiona na ołtarze. Praca to niemalże sakrament jest i na każdego kto podważa jej zasadność patrzy się jak na idiotę albo lenia, obiboka, warchoła - heretyka. W krew to sobie wpompowaliśmy i tłoczymy dalej naszym dzieciom i wnukom i pozwalamy wmówić sobie, że to transcendentny porządek rzeczy, że jak nie zarabiasz to będziesz mieszkać na ulicy (bo w lesie nie można) a z ulicy Cię zgarną i zamkną w jakimś syfie. Że jak nie zarabiasz to nie możesz mieć dzieci, nie możesz wyjechać z kraju, musisz kraść albo pić albo się zajebać. Są tacy, którym się udało na przykład... eee... Snoop Dog! Kurde fajnie byłoby wierzyć, że każdy tak może, i że to wystarczy determinacja czy talent ale prawda wydaje się być taka, że po za kosmicznymi zbiegami okoliczności takie historie się nie zdarzają. Takiemu gościowi jak ja nie zdarzy się na pewno. Słabo bo z pozoru nie ma taki gość prawa do pretensji bo nie ukrywam, że nigdy szczególnie ciężko nie starałem się realizować moich fantasmagorii ale mój gniew kieruję też przeciwko faktowi, że ich spełnianie wymaga trudu i ten trud też jest społecznie uświęcony. Wiem co bym chciał robić żeby było dobrze ale to mrzonki raczej są bo i tak wyszły by pewnie przy tym okoliczności, które kazały by mi kurwiać na czym świat stoi. Musielibyśmy się wszyscu umówić żeby pracować mniej i pracować tak jak lubimy i odpuścić sobie gówniane korzyści nieokiełznanego rozwoju. Niemożliwe. Praca w dzisiejszym kształcie ma charakter ewolucyjny. Ewolucja nie pyta czy jesteśmy szczęśliwi, czy się realizujemy, czy kochamy. Ewolucja chce żebyśmy się mnożyli i jedli więcej i mieli więcej, żeby nam się wydawało, że możemy wszystko i nie bali się znowu mnożyć. Ewolucja nie przewiduje patologii uzależnienia od konsumpcji i nieszczęść pragnienia posiadania i ślepych uliczek wolności, które w efekcie zabijają jej ideę bo nam się odechciewa mnożyć i zachciewa się zabijać bardziej niż kochać. Trzeba by połowę ludzkości wymordować - jeśli nie więcej.

Roy Hargrove & RH Factor - The Joint, czyli jak zwał TAK zwał


Od tego wszystko się zaczęło:

-I co? nieźle czarnuchy grają?
-Noooo, kto to?
-Roy Hargove Factor.
-Masa. Prześlij mi, bo zapomne jak wrócę do domu.

Zapomniałem. Wróciłem do domu.

"Jaaaa, co ja będe teraz robił? Przecież wszystko co zrobie w takim stanie będzie mega nieodpowiedzialne. Ooooo, Tusior przesłał linka, jest pomysł na wieczór. Ciekawe co....... o kurwa."

Tradycyjnie już, życzę mojej wkrętki:

Purahej Tradicional - Yerba Mate dla gitarzystów

Jak podaje strona naszego yerbowego dilera (link podany w polecanych www obok):


"Starsza siostra Pajarito i La Rubii z plantacji Lauro Raatz. Bardzo delikatny smak i znamienite właściwości pobudzającę stawiają tą yerbę wsród rarytasów. Drobno zmielone patyczki i listki o pięknym charakterystycznym dymnym zapachu. W odróżnieniu od Pajarito nie posiada "wędzonego" posmaku. Purahej to muza wszystkich prawdziwych mateistow, jej unikalny charakter doceniony jest w samym Pragwaju przez wierną rzeszą wielbicieli. Limitowana Purahej jest absolutną nowością na rynku polskim. Szczególnie polecamy!"

 

Zdecydowałem się na nią, ze względu na to pierwsze zdanie. Dotychczas moją ulubioną mate była La Rubia (lubię blondynki), ale po dzisiejszym piciu nie wiem czy coś się nie zmieniło. Rewelacyjny wyraźny smak (nie jak piszą wyżej), dobra gorzkość i mocne działanie (wypiłem tylko jedno zalanie a już drugiego posta dziś piszę). Niedługo kupię sobie La Rubie i zrobię analizę porównawczą tych dwóch zaoceanicznych smakołyków i postaram się to opisać, chociaż opisywanie doznań smakowych jest dużo trudniejsze niż opisywanie np. fazy. Uczmy się więc.   

Fela Kuti, czyli folk po afrykańsku

Czarny jest smutny z powodu losu swojego i losu innych czarnych, jednak nie każdy czarny pokazuje swój smutek. Są tacy którzy ściemniają, że wcale nie są smutni i tu trzeba przypomnieć historię z "Autobiografii" Milesa, gdzie Davis wspomina jak na jednym z wykładów biały nauczyciel powiedział, że bluesa stworzyli czarni, bo czarni są smutni i biedni. Miles odpowiedział wtedy białasowi, że on nie jest biedny - jego ojciec jest dentystą, a poza tym jest bardzo wesoły. Każde dziecko wie, że Miles był smutny, nawet jak mówił, że smutny nie jest. 
Inni czarni zamiast grać ewidentnie smutną muzykę pozakują swój smutek w jeszcze inny sposób niż zrobiłbym to ja czy inny średnio-uzdolniony muzycznie biały. 
Fela Anikulapo-Kuti urodził się w 1938roku w Nigerii. Podobnie jak Miles, nie pochodził on z biednej rodziny - jego ojciec był pastorem w protestanckim kościele a matka nauczycielką. Wysłali oni Felę na studia medyczne do Wielkiej Brytanii. Tam ukończył on studia muzyczne, założył zespół z innymi Nigeryjczykami, ożenił się, wrócił do Nigerii, grał jazz, potem znowu pojechał ze swoim zespołem Koola Lobitos do Anglii, potem do LA, gdzie miał styczność z Czarnymi Panterami i ideami Malcolma X, i tu wszystko się zaczęło. Fela przeświadczony o wielkośći tradycji afrykańskiej, o okrucieństwie białych wobec czarnych, o potędze przekazu muzyki, stworzył Afro-Beat. Wrócił do Nigerii po to, by stać się legendą i symbolem walki o lepszy byt biednych afrykańskich obywateli. Nagrał ponad 40 płyt. Zmarł na aids w 1997roku. 

Ciężko to wszystko nazwać smutnym, acz podszyte było tragicznym losem ludności afrykańskiej. Afro-Beat osadzony jest mocno w tradycji Czarnego Lądu. Są to długie, rytmiczne, transowe utwory oparte na jednym motywie. Często w składzie oprócz iluś-tam przeszkadzajek, intrumentów perkusyjnych i iluś-tam chórzystek afrykańskich są dwie gitary, bas, klawisz, motyw przeplatany jest eksperyjnymi solówkami na saxofonie, pianinie czy trąbce. Fela wtrąca często wokal, wyśpiewując w tym swoim dziwacznym angielskim teksty o przesłaniu wolnościowym i pan-afrykańskim. Na płytach utwory trwają od 10 do 20 minut, na koncertach rozciągają się do 40. Temu towarzyszy performens, który biały człowiek nazwałby "pokazem tańca ludowego". Słuchając płyt można odnieść wrażenie, że jest to dość nudne i faktycznie chyba takie jest, jeśli słucha się tego po europejsku. Poza kilkoma znanymi mi utworami z powalającą mnie melodią (kawałek pt. "Trouble Sleep" i jest to naprawde smutny numer - sprawdź koniecznie!!!) większość oparta jest raczej na transie - wkońcu Afryka to rytm a nie wyszukana melodia i alterowana skala. Jest to ewidentnie muzyka taneczna, o wielkim przesłaniu (znajoma która pokazała mi istnienie Feli powiedziała, że jest to Bob Marley Nigerii), przy której po dobrym bacie można się zapomnieć w gibaniu, czego sobie i Wam życzę. 

A oto Fela na sposób współczesny (ta muza to naprawde kopalnia sampli):

" I'm tired of going down in history. I want to eat." D. Gillespie


Jeśli ktoś lubi Jazz tak jak ja lubię Jazz to lubi Cool Jazz. Jeśli ktoś lubi Cool Jazz to lubi Bill'a Evansa. Bill Evans obok Chet'a Bakera jest tak Cool jak tylko Cool można być. Ci dwaj są z pewnością bardziej Cool od Miles'a, który przecież wymyślił Cool Jazz. Chyba nie jest przypadkiem, że Bill i Chet byli biali i byli najbardziej szanowanym z pośród białych w tej branży. To chyba dlatego, że potrafili być bardzo smutni ale inaczej niż bardzo smutni czarni. Czarny jest bardzo smutny z powodu losu swojego i czarnych. Biały jest bardzo smutny z powodu losu swojego i wszystkich ludzi, biały jest smutny egzystencjalnie. To oczywiście nadużycie ale dobrze brzmi. Nie będzie o panu Chet ale o panu Bill. O panu Chet będzie innym razem. Z panem Billem zetknąłem się po raz pierwszy na Kind Of Blue oczywiście. Później, znacznie później kupiłem sobie jego solowe albumy z gatunku grejtest hits i tam był Spartacus Love Theme - srogi wrzut. Dygresja: jeden z tych grejtest hitsów pochodzi z serii Finest Hour. Mam też Finest Hour Clifford'a Browna i trzeba powiedzieć, że Finest Hour to najlepsza seria grejtest hits z jaką się zetknąłem, można kupować w ciemno.
Spartacus Love Theme dziwnie zagrany był bo był zgrany samym fortepianem ale ten fortepian był overdubbed czyli, nie wiem czy fachowo mówię, dwie ścieżki tego fortepianu nałożone na siebie odpowiednio robią jeden numer. Na początku nabrałem się oczywiście, że niby Bill taki geniusz, i że to normalnie nagrane jest ale też nie rozczarowałem się bardzo gdy przeczytałem, że nie bo to i tak świetna muza. No więc ostatnio nabyłem sobie album, z którego oryginalnie pochodzi Spartacus (po za tym, że w orkiestrowym wykonaniu jest to kawałek z ze starego filmu) i cały ten album, z wyjątkiem jednego kawałka, jest overdubbed. Conversations With Myself - jakże trafny tytuł. 40 minut fortepianu pierwsza klasa ale co zachwyca mnie najbardziej - przestrzeń. Tak się mówi, że "posłuchaj ale muza przestrzenna", czy "ale w tym kawałku przestrzeni", i nie mówię, że nie wiem o co chodzi bo faktycznie się słyszy to czasami ale na tej płycie to dla mnie maks. Niby banalne bo w sumie jak samo piano to trudno żeby przestrzeni nie było ale i tak mega mi się podoba i będę się spuszczał estetycznie nad tym (Jazz to muza onanistów jak powszechnie wiadomo i w takim jednym filmie zostało powiedziane). Słuchajcie Spartacus Love Theme, słuchajcie Bill'a Evansa, czytajcie JZD. Pokój.






A co tam, jeszcze jeden wynalazek:

Z cyklu JZD poleca na gastro.

Od zakończenia Bankietu mija dziś tydzień, a ja nadal nie pamiętam wszystkiego. Jako, że uczę się do jutrzejszej poprawki mam wiele pomysłów na zabicie nudy. M.in. postanowiłem sprawdzić zawartość mojego telefonu. Tam jak zwykle znalazłem coś ciekawego, o czego istnieniu nie za bardzo pamiętałem. Otóż na before party przed Bankietem kupiliśmy z MC w Biedronce Fistaszki prażone Akardo. Był to oczywiście przypadek ale za to jaki bogaty w pozytywne skutki. Otóż takie fistaszki są genialnym dodatkiem do jarania. Nie dość, że dużo tego się tam mieści, to jeszcze jest czym zająć ujarane palce i ujarany żołądek. Minus jest tylko jeden: straszny syf się robi przy konsumpcji tegoż dania, dlatego posta zakonczę radą, cytując poetę: "nie próbujcie tego w domu bo być może, nie da to efektu - spróbujcie na dworze." 

The Shrine


No to się doigraliśmy w końcu. Rodzina radyja maryja może być dumna ze świadectwa jakie wystawiła naszemu padołowi na międzynarodowym rynku wizerunków kultury masowej.

Bękarty

Nadinterpretacja - zjawisko fatalne, irytujące, powszechne, mój prywatny konik. Lubię ku własnemu zadowoleniu śledzić ją i demaskować przy każdej okazji i wydaje mi się, że hartem jestem w tej materii. Straszne dyrdymały, niektórzy potrafią w przesadnym zachwycie nad sztuką i literaturą wygadywać przypisując twórcom role wieszczów, mesjaszów, cudów na patyku, kwantyfikując zasięg dzieła najogólniej jak się da, najczęściej trywializując je przy tym okrutnie. Niebezpieczeństwo nadinterpretacji to cień dzieł kultury popularnej zwłaszcza bo im większy tłum tym ławiej o erupcje bezkrytycznego entuzjazmu. Już całkiem najsłabiej jest z tworami i twórcami z etykietą "kultowy". Quentin Tarantino jest kultowy. Nie pałam sympatią do tego wyświechtanego sformułowania i nie chce mi się tłumaczyć jak je rozumiem ale jeśli coś faktycznie jest "kultowe" to filmy Quentina na pewno mieszczą się w tej kategorii obok Gwiezdnych Wojen czy Czasu Apokalipsy albo książek Tolkiena czy komiksów z Hellboy'em itp. Nadinterpretacja polega na tym, że w każdym szczególe dzieła doszukujesz się symboliki, która w jakiś skryty sposób komentuje rzeczywistość, przedstawia poglądy autora w kwestiach kontrowersyjnych albo szczegóły jego biografii, że jest jakiś sens, do którego dotrzeć może tylko bystry znawca tematu. No i tak zmyśla się te sensy i produkuje fantasmagorie. Quentin jednakowoż szczwanym lisem jest od samego początku twórczości swojej bo jako fanatyk kina rozpoznał doskonale ten mechanizm i spopsuł go. Jak? Ano faktycznie nasycając swoje filmy dziesiątkami symboli i odniesień do wszelakich zjawisk kultury w każdej jej odsłonie i momencie historii a symbole te są mniej lub bardziej wyraźne i wciągają w grę i rozpoznane łechcą próżność fanów.

No więc jak się rzekło poszliśmy szeroką pakietą na Inglorious Basterds. Przełomowa sprawa bo po pierwsze było nas siedmioro a po drugie premierowy pokaz to był. Z Tichonem w kinie bywamy, owszem, nierzadko ale zawsze wybieramy początek tygodnia żeby ludzi nie było, żeby można było sobie miejsce na wyluzie wybrać i odprężyć się najlepiej na zielono a w tym nadmiar ludzkości przeszkadza mocno raczej. No a tu siedmioro nas i pełna sala oprócz tego i wszyscy na surowo. Gites. Na prawdę fajnie a bałem się strasznie, że chamówa będzie, i że będzie popkornem jebało jak z nory trola co lubi jebany popkorn. No ale rozczarowanie też wielkie: nie ma żadnej promocji, żadnych gadżetów (na przykład smyczy SS jak skwitowała moja Celebrytka), słodyczy darmowych ani przebranych bileterów - NIC. Więc dzieło w sosie własnym zostało podane bez przystawek. Tak zaczarowanej sali nie widziałem dawno - może tylko my na surowo byliśmy jednak ale to chyba raczej zasługa projekcji na miarę astralnej. Ciekawe w kit, wciągające ale jednocześni nie próbujące kłamać, szczere, świadome dzieło. Przede wszystkim śmieszne w ten charakterystyczny sposób bo nie da rady do końca powiedzieć, że filmy Tarantino to komedie a jednak śmieszą jakimś takim współczesnym tragikomizmem chyba. Niektórych śmieszą z kompletne innych powodów niż ogół czego najlepszy przykład dał Mc Raper polewając w głos i siejąc lekką konsternację bo nie raczył pozostałym widzom tłumaczyć co akurat było w danej scenie śmiesznego ale z urokiem to robił niewątpliwie. Brawa były na koniec. Nieśmiałe bo nieśmiałe ale jednak to brawa w kinie co nie zdarza się często jeśli akurat nie ma na sali autora i nie klepie się go po pupie na jakiejś warszawskiej sztampie. Najlepsze, że ludzie gadali. Ten film rodzi nie cierpiącą zwłoki, emocjonalną dyskusję - o to chyba kurde chodzi nie?

Quentin pyta: co byś zrobił gdybyś stanął w obliczu absolutnego Zła i mógł je unicestwić strzelając drugiemu człowiekowi w twarz patrząc mu w oczy. Takie pytanie i scenariusze takiej akcji tworzył sobie pewnie każdy wrażliwy na zło człowiek. Każdy bo kontemplacja zła musi na pewnym etapie przywieść do bezradnego wkurwienia, świętej nienawiści i trzeba jakoś ten moment przekroczyć i odpowiedzieć sobie na pytanie: co bym zrobił? No i można sobie tak odpowiedzieć, że: tak, zrobił bym to. Joseph Conrad nauczył nas w liceum, że to raczej tak nie działa w obliczu realności. No więc Quentin odpowiada, że niestety ale żeby pokonać zło w taki sposób trzeba pójść na hańbę brudnego kompromisu z innym złem - wszechobecna aktualność tego zjawiska okropnie mnie wzrusza. Ale Quentin nie chce nas pogrążyć w beznadzieii. To na prawdę niesamowite ale ten typ mówi jak wyjść z twarzą z tego śmierdzącego dilu. Trzeba po prostu nazwać go po imieniu. Przyznać, że to gówno, ale jeśli chcemy ze złem poradzić sobie na skróty a czasami sytuacja tego wymaga, to jest to gówno konieczne a my skalaliśmy się konszachtami z nim i jest to hańba. Może taka uczciwość nas zbawi, może nie ale jest ona naszym w tej sytuacji obowiązkiem.
W ten sposób Tarantino usprawiedliwia też swoją twórczość i w niej swoją fascynację przemocą, brutalnością, morderstwem. Mówi on: mogę to pokazać, mogę się w tym niezdrowo babrać bo otwarcie się do tego przyznaję i nie oszukuję, że to nie jest zło. Tylko taki obraz przemocy może być terapeutyczny a nie inspirujący do dalszej przemocy. Nie wiem czy to prawda.
Ostatni duży wątek to rola sztuki w walce ze złem. Gdy padało hasło, że po Oświęcimu nie można pisać już wierszy chodziło o to, że ubieranie absolutnego zła w metaforę łagodzi jego doświadczenie i oswaja z nim a to wielka krzywda dla ofiar tego zła i dla przyszłych pokoleń, które w ten sposób pogodzą się z nim i przyznają mu rację bytu. To samo mówi Tarantino - jeśli sztuka ma pokonać zło to musi spłonąć razem z nim stając się relacją ze zdarzeń. To dyskusyjna teza. Sztuka jest przecież najlepszym kanałem komunikacji bo przez metaforyczne obrazowanie uderza bezpośrednio w emocje i w ten sposób najlepiej niesie w świat nowinę o istnieniu zła i jego kolejnych emanacjach. Najlepiej również tą wiedzę konserwuje, na wieki. Czy sztuka ma walczyć ze złem czy raczej ma je demaskować i "wystawiać" na strzał jakimś innym narzędziom społecznym?
W filmie refleksja ta pojawia się poprzez odniesienia to historii kinematografii. To najfajniejsza zabawa jest, którą funduje szanowny reżyser - na pewno pojawia się Ojciec Chrzestny, Pies Andaluzyjski, Dyktator, Parszywa Dwunastka musiała być inspiracją, oczywiście sporo westernu jest i bankowo kilka innych świetnych odniesień, których nie sposób wychwycić nie będąc fanem kina jako takiego. Dlatego też do Bękartów Wojny trzeba będzie wracać co jakiś czas z nową wiedzą i wyłapywać te kąski ku samozadowoleniu i próżności w swoim obyciu. Dodatkowo polecam zainteresowanie się pełną obsadą bo kryje ona w sobie kilka miłych niespodzianek.
Jeszcze jedno - w końcu autorski film a nie pieprzona adaptacja. Niechże literatura na papier wróci już. Fajnie było ale sztuka pisania scenariuszy to piękna sztuka i może już dość przepisywania książek na dialogi.

O tak można polecieć właśnie z tym filmem. Po za tym jest tam sporo wtrętów czysto reżyserskich gdzie Tarantino olewa przekaz i detale i robi po prostu to co lubi, co mu się tam uroiło w tej krzywej wyobraźni i to w porządku jest chociaż może najpierw drażnić bo to takie z dupy sceny są. Zajebista obsada, bombowa muzyka, nic dodać, nic ująć. Szacun Quentin, myślę, że możemy Ci nadać honorowy tytuł członka JZD. Pokój.

Europejski Festiwal Smaku - Lublin 2009, czyli szama taka, że o jeny



Żebym wiedział wcześniej....
Wczoraj po bo obiedzie z Moreirą, na którym połknąłem pizzuche, potoczyłem się do domu przez Stare Miasto. Wtedy ujrzałem ten raj dla głodnych ziomów. Jako, że byłem wypełniony pozwoliłem sobie tylko na kwas chlebowy, ale obiecałem sobie, że wrócę. I wróciłem.
Reklama tej imprezy nie była zbyt dobra. Może i lepiej, bo przynajmniej dało się poruszać po Starym Mieście. NIe dziwne więc, że wczoraj shańbiłem swój żołądem włoskim żarciem, kiedy pod nosem miałem tyle wyśmienitych, regionalnych specyfików. Nie dziwne również, że idąc do bankomatu spotkałem zaspanego, skacowanego Tusiora, który czekał na nieregionalnego falafla. Fart sprawił, że nie doczekał się na ten gastrofazyczny przysmak i razem mogliśmy zadać szyku na Europejskim Festiwalu Smaku na Starówce.
Obaj wygłodniali nie zastanawiliśmy się długo nad wyborem jedzenia - zasada była prosta: zjeść jak najwięcej. Na początek pierogi z bobem (Tusioru wcześniej zjadł chleb ze smalcem i ogórem, mówił że zajebisty) - dało rade, choć troche niesłone. Zapodałem więc na przystawkę ogóreczka, który postawił kropkę na "i" w słowie "pyszność". Na drugie danie zjedliśmy zupę z dyni - zajebista, bardzo gęta, kremowa, mniam. (Starsza pani, która sprzedawała ten ludowy przysmak powiedziała, że przepisy są w internecie.) Na pierwszy deser zjedliśmy staropolską potrawę zwaną ciastem francuskim z grzybami i kapustą (chyba grzybami i kapustą, nie pamiętam dokładnie) - również bardzo dobre, choć małe - taka drożdżoweczka. By nie ograniczać się tylko do kuchni polskiej oraz do Placu po Farze, przenieśliśmy się na Rynek. Tam wokół Trybunału wiele smakołyków: miody, kiełbachy, browary, oscypki, ale my szukaliśmy czegoś specjalnego. Za Trybuałem znaleźliśmy stoisko litewskie, a tam mega-duże-placki-ziemniaczane, oraz placki ziemniaczane z mięsem (jak byłem w Wilnie to mówili na to cepeliny). Ja wziąłem placka, Tusioru dwa cepeliny. Dostaliśmy do tego śmietane. Dobre, ale znowu niesłone. Na ostatni już deser, sieknęliśmy to pół litra kwasu chlebowego również z Litwy. Pogadaliśmy z aniołem na szczudłach i rozstaliśmy się maksymalnie zadowoleni z tak spędzonej części sobotniego popołudnia. Ja wróce tam dziś jeszcze na kolację, a jutro pewnie też będe się tam stołował, co polecam gorąco również Tobie. Chętnie bym się tam również zbetonił, bo wiele tam
stoisk ze smacznie wyglądającymi browarkami, ale niestety, los doktoranta z poprawką nie jest wesoły.
Smacznego!

"Inglourious Basterds" ("Bękarty Wojny") Quentina Tarantino z Bradem - polska premiera 11.09.2009. piątek

Na piątek - 11.09.2009. zapowiadana jest polska premiera "Inglourious Basterds" ("Bękarty Wojny") Quentina Tarantino z Bradem w roli głównego eksterminatora nazistów. Cinema City nie umieściło jeszcze na swej stronie piątkowego repertuaru, ale mam nadzieję, że znajdzie się w nim owo wiekopomne dzieło. Na premierze nie zabraknie oczywiście przestawicieli JZD, a jeśli ktoś ma ochotę zadać z nami szyku na tym wydarzeniu, serdecznie zapraszamy. Rzetelna recenzja oczywiście tylko na JZD. 



[edycja - kilka godzin później:]

W Cinema ni widu, ni słychu po "Bękartach". Żadnego plakatu, żadnej zapowiedzi, z wyjątkiem gazetki z nowościami w której dokładnie opisany jest film, ale daty premiery nie ma. Chyba to jednak nie będzie ten piątek który chciałem żeby był tym piątkiem. 

[edycja - kilkadziesiąt godzin później]

Jest!!! Jest repertuar, są Bękarty!!! 19.20 to godzina w sam raz, by później jeszcze zdążyć się zbetonić.