Tourne po południu

„Ja nie Tony Halik“ zwyklem mawiać kiedy ktoś mnie wypytywał o mój stosunek do podróżowania, i faktycznie mało jeżdże bo wszystko co mi daje szczęście mam w moim mieście, no może z wyjątkiem jednego... Faktem jest, że jak już jeżdże to to lubię, bo jeżdżenie w sumie fajne jest, ale staram się dawkować sobie tę przyjemność bo zbyt mnie rozprasza. Trzeba zaznaczyć, że podróżowanie nie jest fajne dlatego, że, jak niektórzy bredzą: „podróże kształcą“, bo podróże nie kształcą. Może kształtują bardziej, ale kształcą? Ten czynnik rozwojowotwórczy przypisywany jest podróżom dlatego, że osoby które to mówią boją się przyznać do fascynacji czystą przyjemnością. Przyjemnością inną od tej pochodzącej z kształcenia. Ta przyjemność przypomina bardziej tę pochodzącą ze zjedzenia pizzuchy na gastro w dobrym towarzystwie, albo leżenia w łóżku i słuchania muzy. Dosyć fizofolowywania bo i tak zaraz podniesie się krzyk, że nie mam racji, bo „wszyscy którzy podróżują to tracy mądrzy są, mają tyle fajnych historii i wogóle“ „popatrzcie na Cejrowskiego, mędzec kurwa“ na to odpowiadam.

Na Arrakis dostałem się busikiem, busikiem którym niewiele osób jechało – okłoło 4 oprócz mnie – dzięki czemu trasę Lublin – Kraków spędziłem leżąc na tylnich siedzeniach, czytając i słuchając, i nawet gdyby puścili jakiś debilny film, to by mi to nie przeszkadzało. Dojechałem wieczorem, a wieczór ów pełen był uniesień i wogóle, a Krakowa też nie zobaczyłem tak od razu, bo do domu z dworca pojechaliśmy. Zwiedzanie, a raczej „zwiedzanie“ Krakowa nadejszło dnia następnego. Poszedłem zobaczyć jak pracuje moja Fremenka i dając jej czas by odsiedziała jeszcze swoje przepisowe dwie godziny poszedłem na Stare Miasto. Nie uszedłem daleko, kiedy zobaczyłem małą budę z napisem „mieszanki ziołowe, tytoń, fajki“. Na wystawie faje, dzięki czemu mój wyuczony zmysł wyszukiwania melanżu powiedział: „to tu“. Wszedłem, kupiłem pół gieta „Zena“ i bletki i wyszedłem (do zioła dodają rurę gratis :]) – nawet nie trzeba pisać „Dopalacze“ żeby było wiadomo o co chodzi. Wybór mniejszy niż w Legalnym Sklepie ale radocha ze znalezienia tego miejsca duża. Te zakupy zdeterminowały dalszą część mojego „zwiedzania“. Szybko na Rynek, żeby nie było że nie byłem, szlugi w sklepie – dobrze że pamiętam jakie pali Fremenka, bo mi tylko pół potrzeba było - i na planty. Stare porzekadło JZD mówi: „być w Krakowie i nie zapalić na Plantach to tak jak być we Wrocku i nie zapalić z Jiggą.“ Skręciłem więc zgrabnie, jak na mnie, na ławeczce, chroniąc się od wiatru okładką „Diuny II“ i przechadzając się po krakowskich alejkach jak niegdyś Ingarden, spaliłem pół gieta Zen z domieszką tytoniu nie zważając na Harkonenów, słuchając sobie Jonahtana Kreisberga i wspominając jak to niecały rok temu na tych samych Plantach paliliśmy jointa z Eziomem i Moreirą i było fajnie  bo było samo południe a my mieliśmy to gdzieś.  Teraz stało się ze mną to co dzieje się z Jiggą kiedy pisze bloga: „zgubiłem się“, z tym że ja na pustynnej Arrakis a nie we własnej bani. Szybko przypomniałem sobie wszystkie sztuczki Bene Gesserit i kroczek po kroczku odtworzyłem drogę do pracy Fremenki. Nie pomyślałem, że lekarze famraceuci, których pełno w tym miejscu mogą coś podejrzewać. Czy podejrzewali? Nie wiem. Wiem tylko miałem moment poważnej wkrętki z cyklu "wszyscy na mnie patrzą i wszyscy wiedzą" i że moja Fremenka przyjęła ze zrozumieniem mój stan. Radośnie udaliśmy się do Wrocka. Kraków bez śniegu wygląda o niebo lepiej. 

VrocLOVE to miejsce, gdzie z całej Polski zbierają się ludzie których uwielbiam, dlatego każda chwila, każde spotkanie to megauniesienie dla mojego styranego życiem serducha.  Pierwszy wieczór to rodzinna gościna z zajebistym żarciem Siostry, muzyką z winyli Lasza, historiami, wspomnieniami, browarami – cudo. Chwila snu, dłuższa chwila ogarnięcia i w Wro. Lubię to miasto, bo jak nigdzie indziej można po nim łazić i chodzić i spacerować. Jestem tam od kilku lat raz do roku, i za każdym razem z kim innym i za każdym razem dużo się szfędam, i za każdym razem się dziwie, że coś znajduje czego nie znalazłem, albo co wydawało mi się gdzie indziej albo inaczej albo wcale. Poza tym za każdym razem odkrywam nowy lokal gastronomiczny, który czyni zadość potrzebom mojego wysublimowanego smaku: ostatnio  była to jadłodajnia z żarciem na wagę i połową ceny za jedzonko po godzinie 20stej – raj na gastrofaze, zaś w tym sezonie króluje czekoladziarnia – może drogie to to, ale bardzo miły klimat, czekolada jakiej nigdy nie piłem – z wiśniówką i cynamonem, no i Fremenka i Lasz u mego boku. Późny wieczór, uniesień ciąg dalszy (chyba się starzeję, bo cały czas tą wrażliwością jadę): Spotkanie z Jiggą było miłym zaskoczeniem. Nie jest tak jak mnie straszono, gdyż jest bardzo dobrze. Ziom w formie, zdania mu się kleją, życie artystyczne i osobiste również, a jak się klei to znaczy że zapierdala, a jak zapierdala, znaczy, że gdzieś dojdzie. Z klubu spacer nad Odrą przez Dopalacze (we Wrocławiu Dopalacze dowożą do domu zupełnie jak pizzuchę!!! I to właśnie nazywam miastem rozumu). I znowu inna osoba nas oprowadza, inne miejsca widzimy, a dalej to samo miasto, a dalej wszystko jakoś w zasięgu reszty. Kiedy zioła zapachowe zaczęły mnie mulić zjawił się Bździch z Agatką i z odsieczą w postaci nabitej rury. I znowu przyjemny cios, i do klubu. Ekipa jak onegdaj to bywało, zabawa jak w starej dobrej Melinie, żarty, oczka jak zwiadowscy chińscy – miłość. Można tak bez końca, ale tym razem się nie udało. Skończyliśmy, pożegnaliśmy się, a wkrótce pewnie to powtórzymy, no nie?

W niedziele do domu. Przecież ja nie Tony Halik, ja nie lubię podróżować, więc dlaczego chce jechać z Wrocka do Lublina przez Kraków? 5h czilałtu w pociągu, 2h czilałtu w Krakowie i 5h ciasnym busem do Lubelandu, godzina 1.30 na Miliardalatświetlnych15 rozjebany.