Zdjęcia wykonane podczas demonstracji, protestów, marszów oraz innych wystąpień publicznych o charakterze politycznym, społecznym i obywatelskim.
Big Band Katowice - 1977. Polish funk, polish Ślunsk.
Cachamate - yerba plus zioła
Z dziwnych snów
158 min za 260mln dolarów - za długo i za drogo
dodo
Amadeusz
Skrzydełka - dla każdego coś dobrego, czyli troche sentymentalnie
Dla Lesława:
Dla Moreiry i Mc Rapera ze względu na ich folkowe zamiłowania i dla Redaktora i Stukosa bo to też wyspa:
To dla Bździcha, bo chyba słuchał kiedyś metalu, a ten pan z długimi włosami to prawdziwy metal jest:] :
Dowód w sprawie skradzionych ciastek
mail guardian
Poszukiwany żywy lub martwy
Milla
Chylińka - ewolucja
Tourne po południu
„Ja nie Tony Halik“ zwyklem mawiać kiedy ktoś mnie wypytywał o mój stosunek do podróżowania, i faktycznie mało jeżdże bo wszystko co mi daje szczęście mam w moim mieście, no może z wyjątkiem jednego... Faktem jest, że jak już jeżdże to to lubię, bo jeżdżenie w sumie fajne jest, ale staram się dawkować sobie tę przyjemność bo zbyt mnie rozprasza. Trzeba zaznaczyć, że podróżowanie nie jest fajne dlatego, że, jak niektórzy bredzą: „podróże kształcą“, bo podróże nie kształcą. Może kształtują bardziej, ale kształcą? Ten czynnik rozwojowotwórczy przypisywany jest podróżom dlatego, że osoby które to mówią boją się przyznać do fascynacji czystą przyjemnością. Przyjemnością inną od tej pochodzącej z kształcenia. Ta przyjemność przypomina bardziej tę pochodzącą ze zjedzenia pizzuchy na gastro w dobrym towarzystwie, albo leżenia w łóżku i słuchania muzy. Dosyć fizofolowywania bo i tak zaraz podniesie się krzyk, że nie mam racji, bo „wszyscy którzy podróżują to tracy mądrzy są, mają tyle fajnych historii i wogóle“ „popatrzcie na Cejrowskiego, mędzec kurwa“ na to odpowiadam.
Na Arrakis dostałem się busikiem, busikiem którym niewiele osób jechało – okłoło 4 oprócz mnie – dzięki czemu trasę Lublin – Kraków spędziłem leżąc na tylnich siedzeniach, czytając i słuchając, i nawet gdyby puścili jakiś debilny film, to by mi to nie przeszkadzało. Dojechałem wieczorem, a wieczór ów pełen był uniesień i wogóle, a Krakowa też nie zobaczyłem tak od razu, bo do domu z dworca pojechaliśmy. Zwiedzanie, a raczej „zwiedzanie“ Krakowa nadejszło dnia następnego. Poszedłem zobaczyć jak pracuje moja Fremenka i dając jej czas by odsiedziała jeszcze swoje przepisowe dwie godziny poszedłem na Stare Miasto. Nie uszedłem daleko, kiedy zobaczyłem małą budę z napisem „mieszanki ziołowe, tytoń, fajki“. Na wystawie faje, dzięki czemu mój wyuczony zmysł wyszukiwania melanżu powiedział: „to tu“. Wszedłem, kupiłem pół gieta „Zena“ i bletki i wyszedłem (do zioła dodają rurę gratis :]) – nawet nie trzeba pisać „Dopalacze“ żeby było wiadomo o co chodzi. Wybór mniejszy niż w Legalnym Sklepie ale radocha ze znalezienia tego miejsca duża. Te zakupy zdeterminowały dalszą część mojego „zwiedzania“. Szybko na Rynek, żeby nie było że nie byłem, szlugi w sklepie – dobrze że pamiętam jakie pali Fremenka, bo mi tylko pół potrzeba było - i na planty. Stare porzekadło JZD mówi: „być w Krakowie i nie zapalić na Plantach to tak jak być we Wrocku i nie zapalić z Jiggą.“ Skręciłem więc zgrabnie, jak na mnie, na ławeczce, chroniąc się od wiatru okładką „Diuny II“ i przechadzając się po krakowskich alejkach jak niegdyś Ingarden, spaliłem pół gieta Zen z domieszką tytoniu nie zważając na Harkonenów, słuchając sobie Jonahtana Kreisberga i wspominając jak to niecały rok temu na tych samych Plantach paliliśmy jointa z Eziomem i Moreirą i było fajnie bo było samo południe a my mieliśmy to gdzieś. Teraz stało się ze mną to co dzieje się z Jiggą kiedy pisze bloga: „zgubiłem się“, z tym że ja na pustynnej Arrakis a nie we własnej bani. Szybko przypomniałem sobie wszystkie sztuczki Bene Gesserit i kroczek po kroczku odtworzyłem drogę do pracy Fremenki. Nie pomyślałem, że lekarze famraceuci, których pełno w tym miejscu mogą coś podejrzewać. Czy podejrzewali? Nie wiem. Wiem tylko miałem moment poważnej wkrętki z cyklu "wszyscy na mnie patrzą i wszyscy wiedzą" i że moja Fremenka przyjęła ze zrozumieniem mój stan. Radośnie udaliśmy się do Wrocka. Kraków bez śniegu wygląda o niebo lepiej.
VrocLOVE to miejsce, gdzie z całej Polski zbierają się ludzie których uwielbiam, dlatego każda chwila, każde spotkanie to megauniesienie dla mojego styranego życiem serducha. Pierwszy wieczór to rodzinna gościna z zajebistym żarciem Siostry, muzyką z winyli Lasza, historiami, wspomnieniami, browarami – cudo. Chwila snu, dłuższa chwila ogarnięcia i w Wro. Lubię to miasto, bo jak nigdzie indziej można po nim łazić i chodzić i spacerować. Jestem tam od kilku lat raz do roku, i za każdym razem z kim innym i za każdym razem dużo się szfędam, i za każdym razem się dziwie, że coś znajduje czego nie znalazłem, albo co wydawało mi się gdzie indziej albo inaczej albo wcale. Poza tym za każdym razem odkrywam nowy lokal gastronomiczny, który czyni zadość potrzebom mojego wysublimowanego smaku: ostatnio była to jadłodajnia z żarciem na wagę i połową ceny za jedzonko po godzinie 20stej – raj na gastrofaze, zaś w tym sezonie króluje czekoladziarnia – może drogie to to, ale bardzo miły klimat, czekolada jakiej nigdy nie piłem – z wiśniówką i cynamonem, no i Fremenka i Lasz u mego boku. Późny wieczór, uniesień ciąg dalszy (chyba się starzeję, bo cały czas tą wrażliwością jadę): Spotkanie z Jiggą było miłym zaskoczeniem. Nie jest tak jak mnie straszono, gdyż jest bardzo dobrze. Ziom w formie, zdania mu się kleją, życie artystyczne i osobiste również, a jak się klei to znaczy że zapierdala, a jak zapierdala, znaczy, że gdzieś dojdzie. Z klubu spacer nad Odrą przez Dopalacze (we Wrocławiu Dopalacze dowożą do domu zupełnie jak pizzuchę!!! I to właśnie nazywam miastem rozumu). I znowu inna osoba nas oprowadza, inne miejsca widzimy, a dalej to samo miasto, a dalej wszystko jakoś w zasięgu reszty. Kiedy zioła zapachowe zaczęły mnie mulić zjawił się Bździch z Agatką i z odsieczą w postaci nabitej rury. I znowu przyjemny cios, i do klubu. Ekipa jak onegdaj to bywało, zabawa jak w starej dobrej Melinie, żarty, oczka jak zwiadowscy chińscy – miłość. Można tak bez końca, ale tym razem się nie udało. Skończyliśmy, pożegnaliśmy się, a wkrótce pewnie to powtórzymy, no nie?
W niedziele do domu. Przecież ja nie Tony Halik, ja nie lubię podróżować, więc dlaczego chce jechać z Wrocka do Lublina przez Kraków? 5h czilałtu w pociągu, 2h czilałtu w Krakowie i 5h ciasnym busem do Lubelandu, godzina 1.30 na Miliardalatświetlnych15 rozjebany.
Nasi Górą!!!
Stereotypy
Widziałem "Boga"
Skończyłem „Diunę“, więc powinienem coś napisać. Piszę więc, że w ostatnią niedziele byliśmy w teatrze na „Bogu“. Ja byłem, Tusior był i Bździch a Agatką byli i Siostra Bździcha też była, i z koleżanką była. Moreira jeździł wtedy.
Wiedziałem, że teatr potrafi być rozrywkowy, ale nie wiedziałem, że aż tak. Wpuścili do Osterwy sztukę Woodego Allena (którego fanem nie jestem, będąc jednocześnie fanem jego muzy), przemielili ją na sposób regionalny (ale nie regionalny w sensie globalnym, a na sposób regionalny w sensie regionalnym, czyli regionalizm nasz, lubleski) i wyszła im komedia o rzeczach ważnych, ubrana w odzież prosto z Targu pod Zamkiem. No ale o czym to było? No właśnie ciężko powiedzieć. Z jednej strony były to quasifilzoficzne rozważania na temat wolności, przedustanowienia, teleologii, czyli zagadnień do których trzeba dojść, idąc od pojęcia „Bóg“ do pojęcia „człowiek“. Z drugiej jednak strony prześmiewczy charakter sugerował, że chodzi tu raczej o wyśmianie pytań dotyczących wyżej wymienionych kwestii i pokazanie, że liczy się tylko rozrywka, śmiech i zabawa, czyli postmodernizm w czystym wydaniu. Jeśli chcesz odpowiedzi na ważne kwestie to spadaj, my damy Tobie ubaw po pachy i nic więcej… no może poza zaszczepieniem jakiejś wątpliwości, ale tylko zaszczepieniem - żadnych odpowiedzi, żadnych doniosłych dyskusji (zupełnie odwrotnie jak na JZD :]). Sztuka zaczyna się w Starożytnej Grecji, w której ma zostać wystawiona sztuka, potem nakładają się kolejne poziomy stające się poziomami -meta, z kolejnymi autorami i aktorami w kolejnych sztukach, aż wkońcu wiadomo tylko, że jesteśmy w Lublinie a reżyserem jest Allen. Aktorzy wyłażą z publiczności, biegają po sali, jeden zjeżdża na linie, Rogalski występuje jako Rogalski, czyli chaos i zamieszanie tak na gruncie merytorycznym jak i przestrzennym, słowem absurd, a wiadomo - absurd śmieszy. Napięcie śmiechowe jest dosyć spore, nie ma czasu na wytchenie, a jak się ono pojawia to najarany widz od razu się rozkojarza. Momentów takich jest mało, bo wszystko zrobione w starej, dobrej hollywoodzkiej 1.5 godzinnej tradycji. „Teratr jest od tego żeby bawić“ powiedziała jedna z bohaterek tego performensu, z czym najzupełniej się zgadzam, gdyż nauka i refleksja w dużym gronie, zwłaszcza obcych, sprawia mi problemy, zabawa natomiast, nawet w tłumie, potrafi mi całkiem nieźle się udać a udało mi się to doskonale w ostatnią niedzielę.
Gural, Mochacki i Lechoń
nie tylko jazz, zioło i dupeczki
czytam Diunę
List do M.
a w nocy padał śnieg
Mam Plodie
urzekający wielki kwantyfikator
Jak było o Dukaju to niech i o Lemu będzie coś
W 1979 roku Arthur C. Clarke, jeden z największych pisarzy science fiction opublikował opowiadanie, w którym pojawia się opis Gwiezdnej Windy łączącej ziemię z orbitalną stacją kosmiczną. Na koncepcję zareagowali naukowcy zarzucając Clarke’owi fantazjowanie. W jego obronie stanęli inni naukowcy broniący jego pomysłu i udowadniający, że przy użyciu odpowiednich stopów konstrukcja taka mogłaby powstać. Ostatecznie głos zabrała NASA, której członkowie zgromadzeni na jednej z konferencji ogłosili, że budowę takiego obiektu można będzie zacząć już w latach 60tych XXI wieku.
Wydarzenia te pomagają zrozumieć rzeczywistą wagę tak zwanej fantastyki naukowej, która w opinii publicznej wciąż traktowana jest jako jeden z gatunków fikcji literackiej służący rozrywce. Fakt, że w instytucjach tak poważnych jak amerykańska agencja kosmiczna autorzy science fiction są jednak szanowani i istotni należy poczytać za zasługę twórcom tego gatunku, którzy dzieła swoje pisali w latach 60 i 50tych ubiegłego stulecia. Wśród nich kluczową pozycję zajmuje Stanisław Lem.
Sukcesy wydawnicze autorów takich jak Lem, Clarke czy Dick sprawiły, że w pewnym momencie dyscyplina zwana futurologią zyskała sobie praktycznie status nauki i uprawiana była przez duże organizacje w ramach projektów nie tylko w USA ale również we Francji, Wlk. Brytanii oraz Polsce gdzie powstał Komitet Badań i Prognoz Polska 2000. Sam Lem, którego twórczość pozostawała jedną z największych inspiracji dla takich przedsięwzięć był raczej sceptyczny czemu dał wyraz w stwierdzeniu, że: „Nawet niewielki postęp na każdym polu odsłania przed nami olbrzymie, a dotąd niewidzialne przedpole naszej ignorancji”.
Jednocześnie nie można stwierdzić, że książki Lema nie niosą ze sobą nic po za fantastyką, że nie są przewidujące, i że owe przewidywania nie zaskakują trafnością analiz. W tym aspekcie zazwyczaj wpisuje się Lema w nurt opisanej powyżej teoretycznej wynalazczości technologicznej mówiąc o nim na przykład jako o pierwszym, który w jednym z opowiadań wpadł na pomysł stworzenia „e-papieru”, która to technologia jest dzisiaj opracowywana jako „przyszłościowa”. Główny ciężar Lemowskich analiz spoczywa jednak na kulturowym i komunikacyjnym wątku przyszłości. Jego opowiadania są nie tyle odkrywcze technologicznie co filozoficznie i w tym względzie inspirują tak znaczące postacie dzisiejszej nauki jak Daniel Dennett, który już w 1981 roku wraz z Douglasem R. Hofstadterem opublikował fragmenty dzieł Lema w antologii The Mind’s I jako autora bardziej wpływowego niż większość ówczesnych przedstawicieli świata akademickiego. Teorie i problemy komunikacji opisane przez Lema w opowiadaniu Głos Pana, na przykład stanowią wykładnię zagadnień, których dzisiaj naucza się na uniwersyteckich kierunkach obejmujących komunikację społeczną, teorię informacji czy niektóre aspekty logiki. Przewidywania Lema oparte są na obserwacji rodzącego się społeczeństwa technologicznego i później informacyjnego oraz związanych z tym obawach i możliwościach. Niestety ze względu na formę w jakiej filozofia ta zostaje nam przez Lema podana sprawia, że do dzisiaj jest on traktowany na uczelniach po macoszemu. Dzieła Lema są być może, aż nazbyt urzekające literacko by mogły zostać odczytane z należytą rzetelnością. Pisarski talent Lema jest bowiem ogromny i niewątpliwy co w połączeniu z erudycją tworzy formy niemalże oszałamiające. Chodzi głównie o tempo i rytmikę narracji, która w niespotykany nawet u najznamienitszych klasyków literatury pięknej sposób potrafi podtrzymać napięcie co najłatwiej dostrzec na podstawie powieści Niezwyciężony oraz Solaris. W książkach tych Lem nie daje czytelnikowi nawet chwili wytchnienia nasycając tekst mieszanką środków artystycznego wyrazu połączonych z terminologią technologiczną oraz treściami filozoficznymi, których intensywność nie spada, aż do momentu rozwiązania akcji.
Ogółem ukazały się 62 wydawnictwa sygnowanie nazwiskiem Lema w tym książki, eseje i artykuły. Oficjalnie przetłumaczony został na 41 języków i wydany w ponad 30 milionowym nakładzie. Po śmierci Lema w 2006 roku wszelkie prawa autorskie do jego dzieł przeszły w ręce jego żony oraz syna, którzy opiekują się jego dziedzictwem m.in. redagując oficjalną stronę autora. Syn Tomasz Lem dotychczas zajmuje się głównie tłumaczeniem literatury anglojęzycznej chociaż wydał też w postaci książki zebrane wspomnienia o ojcu.
Z ciekawostek godnych polecenia a dostępnych na anglojęzycznej wersji wspomnianej strony internetowej, znajdujemy tam słynny list Philipa K. Dicka do FBI, w którym autor snuje teorię jakoby Lem miał być fikcyjną postacią, za którą kryje się zespół sowieckich propagandzistów wysokiej klasy, których zadaniem jest omamienie światowej opinii publicznej. Co ciekawe Dick był jedynym amerykańskim autorem sci-fi autentycznie cenionym przez samego Lema.
Źródła WWW: