Frozen River

Wśród nominacji do tegorocznych Oskarów, w kategorii najlepsza rola kobieca, można było znaleźć nazwisko Melissy Leo. Nie znałem onej pani a bycie dociekliwym fanem holiłuda skłoniło mnie od obejrzenia filmu, w którym owa aktorka stworzyła kreację pozwalającą stanąć jej w szranki z Angeliną Jolie czy tą klientką z Tytanika chociażby.
    Frozen River zaczyna się jak dzieło z bardzo popularnego ostatnio w stanach nurtu naturalistyczno-minimalistycznego (że przytoczę choćby inną nowość The Wrestler z Miki Rurką). Sporo tam pluchy i śniegu więc szybko można się wczuć w klimat. Ale ów nastrój jest zwodniczy. Spodziewałem się łzawego, "szczerego" autokrytycycmu kolejnego amerykańskiego reżysera (Courtney Hunt - chyba jakaś laska) gdy tymczasem z rozwijającą się akcją pojawia się subtelny niepokój. No to taki trik myślę i pewnie zaraz zrobi się strasznie albo dramatycznie ale nie. Uparcie podtrzymuje się ten delikatny straszek czy też raczej przejęcie. No i tak jest do samego końca niemalże. Okazuje się, że zamiast fundować widzowi sinusoidalne jazdy emocji można zrobić coś równie w ostatecznym rozrachunku mocnego a bardziej dyskretnego, wyrafinowanego i zaskakującego przy okazji. Dobra historia, którą przypuszczalnie dałoby się zorpisać na podręcznikowe patenty jak swojskie, jasne i przyjazne środowisko przeciwstawione tajemniczemu, nieznanemu, ludzie o denerwująco pospolitych twarzach itd itp. A no i wspomniany autokrytycyzm też jest: jaka jest Ameryka każdy widzi - spierdolona. Chociaż jeden motyw sam w sobie godny jest Oskara - historia niby egzotyczna a dzieje się w stanie Nowy Jork, jakże blisko miasta, które wszyscy znamy, i w którym byliśmy dziesiątki razy. Warte pokuszenia się.