Piosenka po weekendzie: Long, Long, Long

"Biały album" to niewątpliwe arcydzieło. Mimo, że nagrywany w niefajnej atmosferze, przez co czasem wydaje się niespójny, to jednak jest coś co na metapoziomie spaja go w absolutną całość. Beatlesi w owym czasie byli mocno podzieleni: napięcia na liniach McCarthey vs Lennon, McCarthey vs reszta zespołu, Lennon i McCarthney vs Harrison. Ta ostatnia linia frontu nabudowała się na podstawie konkurencji o komponowanie. Zazdrosny duet nie dopuszczał do głosu Harrisona z jego hiciorami. Na szczęście na "Białym albumie" udało się Georgowi przepchnąć całe-w-chuj 3 utwory.
"Long, long, long" uznany jest za najbardziej niedoceniony utwór Beatlesów oraz za najlepszy moment na "Białym". Ironia losu polega na tym, że kawałek który skomponował George i jakimś cudem przeforsował na płytę został zdominowany przez McCarthneya: skumaj świdrującego banię Hammonda w lewym głośniku i ten wszechogarniający bas - to właśnie Paul. Aha, i nie szukaj Johna. Jego tu poprostu nie ma.
Leniwy szit, który błaga Cię byś odpalił lola jest dobrym wspomnieniem pięknego weekendu. Bez lola też jedzie, ale jeśli coś CI zostało z niedzieli to skończ to wieczorem przy tej piosence, ziomuś. I olej to, że jest ona o Bogu. George taki był i koniec.