Apres Moi le Deluge

Moreira miał urodziny w niedzielę ubiegłą. Jak ktoś jest czytaczem naszego bloga to wiedział bo dokładnie rok temu Moreira też miał urodziny i było napisane o tym. Tym razem padło że Kraków nawiedziłem. Tichon nawiedza Kraków regularnie a w ogóle to ważne miasto jest bo to właśnie w Krakowie spizgani jak bąki wymyśliliśmy JZD. Tym razem w Krakowie też spizgaliśmy się jak bąki i podobnie jak wówczas zrobiliśmy to tuż po konferencji filozoficznej co żem wygłosił referat na niej. Nasze dziewczyny były z nami chociaż Ruda zwana Fremenką nie chciała słuchać jak filozofowałem. Myślę że Fremenka w Tichonie lubi to że gra on na gitarze i pali lolki a tego że przy okazji jest filozofem to już mniej. Myślę, że eNka też jest raczej nieufna względem mojego mędrkowania - uważam że to dobrze, zwłaszcza w przypadku Tichona: kochać kogoś za to że gra na gitarze i pali lolki to rzecz piękna, czysta i wpisująca się we wspaniałą tradycję. Całą sobotę złaziliśmy pod pięknym Krakowskim niebem po Kazimierzu i Wawlu i nad rzeką cichą i spokojną. Później poszliśmy na konferencję, później na pizzuchę do Fabryki Pizzuchy gdzie Tichon skręcił a później hen w miasto, nad rzekę cichą i spokojnie szemrzącą. Tichon rano usłyszał, że ma padać w chuj więc ubrał się w kurtkę przeciwdeszczową, od której pocił się cały dzień w słońcu. Miało tak padać, że w ogóle tragedia. Zaczęło padać faktycznie późnym wieczorem. Nad spokojną i szemrzącą Wisłą spalilimy jak drzewiej bywało i poszli na bro. Żarty śmichy. Z bro mieliśmy udać się do Fremenki gdzie była nasza baza. Tichon wcześniej coś wspominał że to daleko ale w sumie to jak daleko może być daleko, hmm? Okazuje się że zajebiście daleko. Do tego deszcz. Niby deszcz jak deszcz ale byliśmy z deczka mokrzy już. Dwoma autobusami jechaliśmy. W pierwszym nikt nie ustąpił miejsca eNce, która jest już w zaawansowanej ciąży - ze mną przypominam. Jedzie się, jedzie się, jedzie się i... idzie się, idzie się i się dochodzi. Lolki, browary śmichy chichy nie pamiętam. Drugi dzień to dzień moich urodzin. Pospalimy trochę ale bez przesady. Leniwy poranek no i dawaj że impreza i tort i śniadanie, sto lat sto lat, prezenty, lolki. Mocny Krakowski szit: w pewnym momencie patrzę a Tichon siedzi na balkonie, pali lolka i gada z zielonym krasnalem.


Postanowiliśmy pójść do kina. Jedzie się, jedzie, jedzie. W autobusie kłucą się jakieś krakusy. Przysłuchuję się a oni się nie kłucą tylko krakusy tak rozmawiają specyficznie po prostu. Rozmawiają, że będzie powódź. Deszcz pada i tyle a oni, że powódź.

Krakowskie kino Ars. Zajebiste miejsce, jak tylko masz okazję to idź. Trochę jak w Bękartach Wojny ale ekran i nagłośnienie nowoczesne. Obejrzeliśmy film o tym, że trzeba pogodzić się z pewnymi koniecznościami - konserwatywny, Tichonowi się podobał. Mi też ale akurat nie jego konserwatywny aspekt. Tytuł filmu: Jaśniejsza od gwiazd. Wytrzeźwiałem i dobrze się czułem po filmie. Na jeść, na dworzec, do domu. Dziękuję - było jak zawsze cudownie.

Myślałem, że już po wszystkim. W poniedziałek mocno zblazowany i wypoczęty poszedłem do pracy. Wieczorem w pracy miałem przyjęcie niespodziankę - pierwsze przyjęcie niespodziankę w życiu. Strasznie się wzruszyłem. Wszystko zorganizowała eNka i K., którzy ściemniali mi przez cały dzień i dopiero wtedy zrozumiałem jak bardzo mi ściemniali. Dostałem prezenty jeszcze i tort bardzo dobry z naszej kuchni zakładowej. Było dużo gości jak na moje urodziny.

Tichon wysłał mi zdjęcia z osiedla Fremenki - zatopione. Nie jeżdżą autobusy wszędzie bajora. W necie zdjęcia tych miejsc gdzie sobie łaziliśmy, pod wodą teraz. Psia kość! Myślę sobie.