4 solowe albumy

10 kwietnia 1970 roku Paul McCarthney oficjalnie podał do wiadomości opinii publicznej informację o rozpadzie The Beatles. Coprawda koniec zespołu można liczyć już od końca września 1969 roku, kiedy odszedł z niego Lennon, a może nawet i jeszcze wcześniej kiedy wszystko już zaczęło się pierdolić, jednak to 1970 rok mnie tu interesuje. Jak ważny był to rok wie tylko wikipedia, ja chciałem wspomnieć o 4 (oprócz powyższego) ciekawych zjawiskach tamtego czasu (dodać należy, że 8 lat później na cześć legendarnego duetu kompozytorskiego Lennon-McCarthney, imiona tych geniuszy przyjmuje nowo mianowany papież kościoła rzymsko-katolickiego).
1970 to początek kariery solowej wszystkich czterech Beatlesów (Harrison miał na koncie wcześniej jakieś płyty ale słabe były). Każdy z nich po rozpadzie zespołu musiał poradzić sobie w zupełnie nowej dla niego rzeczywistości, każdy z nich był wielką osobowością muzyczną, która przez ostatnie 12 płyt była sprzęgnięta z innymi trzema wielkimi osobowościami muzycznymi. Każdy z nich w roku rozpadu nagrał jedną płytę (Ringo nagrał dwie ale powiem o jednej) O każdej w skrócie.
John Lennon nagrywa Plastic Ono Band. O tej płycie pisałem już kiedyś, więc powtarzać się nie będe. Może powiem tylko tyle, że uważam ją za najpiękniejszą solową płytę całej czwórki. Z jednej strony jest bardzo osobista, z drugiej jest nieźle przemyślana. Płyta ciężka w klimacie ale mnie rozpierdala bardziej niż większość płyt The Beatles.




Drugi album to trzypłytowy All Things Must Pass Georga Harrisona. Okrzyknięty najlepszym wydawnictwem solowym Beatlesów. Faktycznie płyta najbardziej dopieszczona i najdojrzalsza. Pojawiają się na niej takie gwiadzy jak Eric Clapton czy dorastający Phill Collins. Wyprodukowana przez Philla Spectora czyli tego samego typa co produkował Plastic i późniejsze płyty Lennona oraz ostatnią płytę Beatlesów (w 2008 skazali go za morderstwo żony, heheheh, artyści). Płyta taka jak sam Harrison - uduchowiona, poetycka, poza tym bardzo dobrze zagrana. George wkońcu mógł się wyżyć kompozytorsko i wokalnie, nie bądąc tłumionym przez tych dwóch zachłannych wariatów. Zastrzeżenie to to, że brzmi tak sobie. Wokal "za daleko", rozpłynięty w całości. No i 3 płyta troche nudnawa bo to jam session nagrany jest. Album powinien być opatrzony hasłem: "kurwa, miałem tyle pomysłów, nie wierzyliście? to patrzcie".




Nikt nie był tak winny rozpadu Beatlesów jak McCarthney i żaden z nich bardziej tego nie przeżył. Gość nie wstawał z łóżka, spał, ćpał, załamał się. To słychać na jego solowej płycie z 1970 roku o tajemniczej nazwie McCarthney. Płyta ta nagrana praktycznie przez samego Paula. Kompozycje pozbierane praktycznie z wszystkich lat jego działalności artystycznej. Surowością przypomina Plastic Lennona, ale dużo bardziej niedopracowana, niepełna, niedokońoczona. Kompozycyjnie godny uwagi jest poniższy kawałek, który zresztą był hitem. Szkoda, bo poszczególne piosenki z płyt Beatlesów które Paul zrobił praktycznie sam były zajebiście dojrzałe, często grane tylko przy akompaniamencie smyczków co z delikatnym głosem P.M. brzmiało świetnie.



No i mój ulubieniec Ringo Starr. Ten typ dla mnie wielka zagadka i w wolnej chwili przyjrzę mu się bliżej. Póki co polecam stronę z cytatami tego zioma. Sentilmental Journey to płyta z piosenkami z lat 20tych i 30tych, zaśpiewana przez Ringo Starra. I to jest bardzo ciekawe: gość, który był uznawany za jednego z lepszych perkusistów swego czasu nagrywa nagle płytę wokalną, hmmmm... bardzo dobrą płytę wokalną. Bardzo lubię ten albmu. Zagrany przez George Martin Orchestra, kawałki zaaranżowane m. in. przez Martina, McCarthneya, Quincy Jonesa czy Klausa Voormanna. Wokal Ringo, podobnie jak pozostałej trójki jest zajebisty. Płytę bardzo fajnie się słucha - z uśmiechem się jej słucha, jednak nie ma w niej nic powalającego pochodzenia od-beatlesowego. Może na następnych jest...